Wytyczne Prokuratury – Legalizacja cenzury pod pretekstem walki z mową nienawiści?

Na naszych oczach dokonuje się fundamentalna zmiana w rozumieniu wolności słowa w Polsce. Proces ten, który jeszcze niedawno wydawał się niemożliwy w demokratycznym państwie prawa, przybiera na sile i nabiera instytucjonalnych kształtów. Wytyczne Prokuratora Generalnego z 5 marca 2025 roku wpisują się w niebezpieczny proces selektywnej penalizacji wypowiedzi, w którym to nie czyn, lecz sama treść słów ma decydować o winie obywatela. Oznacza to, że nie liczy się intencja, kontekst czy faktyczne skutki wypowiedzi – wystarczy, że władza uzna dane słowa za „niepoprawne”, by obywatel mógł zostać pociągnięty do odpowiedzialności karnej. To groźny precedens, który zagraża podstawowym prawom i wolnościom zapisanym w Konstytucji RP oraz w aktach prawa międzynarodowego.

Brak powszechnie przyjętej definicji „mowy nienawiści” daje prokuratorom narzędzia do ścigania za słowa wedle niejasnych i subiektywnych kryteriów. Coś, co jeszcze wczoraj było uznawane za dopuszczalną opinię w ramach publicznej debaty, dziś może zostać zakwalifikowane jako czyn zabroniony. To nie jest neutralny akt prawny – to pełnowymiarowy mechanizm represji wobec tych, którzy myślą inaczej, którzy mają odwagę wyrażać swoje poglądy, które odbiegają od obowiązującej narracji.

Nie sposób nie zauważyć rażącej asymetrii w podejściu do rzekomej „mowy nienawiści”. Przemoc wobec konserwatystów i chrześcijan jest bagatelizowana, profanacje miejsc kultu czy ataki na duchownych nie wzbudzają zainteresowania prokuratury. Media głównego nurtu nie informują o przypadkach agresji wobec wierzących, nie nagłaśniają sytuacji, w których to konserwatyści stają się ofiarami ataków słownych i fizycznych. Ale jeśli ktoś publicznie wyrazi wątpliwości co do ideologii gender lub sprzeciwi się napływowi nielegalnych migrantów, może spodziewać się zarzutów o „mowę nienawiści” i postępowania karnego. To marksistowski podział na „klasę uciskaną” i „klasę opresorów” – ci pierwsi, według progresywnej narracji, zasługują na szczególną ochronę, nawet jeśli dopuszczają się aktów agresji. Ci drudzy – konserwatyści, katolicy, krytycy ideologii narzucanej przez nową władzę – muszą liczyć się z konsekwencjami prawnymi, jeśli ich słowa zostaną uznane za „niewłaściwe”.

Historia pokazuje, że kiedy państwo zaczyna definiować, co można mówić, a czego nie, wolność słowa umiera. W Związku Radzieckim oskarżenie o kontrrewolucję było elastycznym narzędziem do eliminacji politycznych przeciwników. „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie” – mówił Ławrentij Beria, szef NKWD. Dziś mechanizm jest ten sam: wystarczy wypowiedzieć niewygodne zdanie, by władza mogła cię uciszyć. Nieprzypadkowo nowe wytyczne pojawiają się w czasie odbierania immunitetów i aresztowań posłów opozycji, w przededniu sprowadzenia do Polski nielegalnych migrantów oraz przed wyborami prezydenckimi. To systemowe kneblowanie przeciwników politycznych i tłumienie społecznego sprzeciwu.

Paradoksalnie, Polska zmierza w przeciwnym kierunku niż kraje Zachodu. W USA sądy coraz częściej podważają przepisy dotyczące „mowy nienawiści”, uznając je za niezgodne z Pierwszą Poprawką. W Europie zaczyna się debata nad wycofywaniem nadmiernych restrykcji nałożonych pod pretekstem „tolerancji” i „walki z dyskryminacją”. Tymczasem polski rząd wprowadza rozwiązania, które mają charakter czysto autorytarny. Zamiast chronić wolność debaty, zamyka usta swoim obywatelom, zamiast pozwalać na różnorodność myśli i opinii, narzuca jeden słuszny sposób myślenia. Takie działania prowadzą do stopniowego wygaszania jakiejkolwiek dyskusji publicznej, w której różne poglądy mogłyby ścierać się na argumenty, a nie na prawne sankcje.

Jednym z najbardziej absurdalnych elementów nowych wytycznych jest kwestia „zaimków neutralnych płciowo”. Czy odmowa użycia „ono” stanie się podstawą do oskarżenia? Czy mówienie o rzeczywistości biologicznej będzie karane? Co stanie się z osobami, które nie zgadzają się na narzucanie nowomowy i nadal chcą używać języka zgodnego z faktami biologicznymi? Jeśli historia czegoś nas uczy, to tego, że każdy system cenzury i represji, choć początkowo wymierzony w określonych „wrogów”, w końcu zaczyna pożerać własnych twórców. Rewolucja zawsze pożera własne dzieci – tę prawdę potwierdzają wszystkie totalitarne systemy XX wieku.

To już się dzieje. I jeśli społeczeństwo nie postawi tamy tej nowej ideologicznej dyktaturze, to za kilka lat nawet cichy sprzeciw wobec nowej rzeczywistości będzie powodem do postępowania karnego. Nie chodzi tu już tylko o osoby publiczne, polityków czy działaczy społecznych – dotknie to zwykłych obywateli, którzy w prywatnej rozmowie czy w mediach społecznościowych wyrażą pogląd uznany przez władzę za niewłaściwy. Dziś karane są określone wypowiedzi, jutro karane mogą być myśli. Orwell się nie pomylił. To my się pomyliliśmy, myśląc, że jego ostrzeżenia nigdy się nie zrealizują.