W czasach, gdy polityczne półprawdy i emocjonalne narracje stają się walutą publicznego dyskursu, coraz trudniej przebić się z głosem zdrowego rozsądku. Młode pokolenia, poddane systematycznej indoktrynacji przez media, system edukacyjny oraz popkulturę, ulegają czarowi starych idei w nowym opakowaniu – idei, które Stefan Kisielewski nazwałby bez cienia wahania idiotyzmem systemowym.
Znamienne są słowa Kisiela, który przestrzegał przed „degeneracją społeczną i zanikiem aktywności” jako skutkiem życia w systemie, w którym obywatel nie ma wpływu na rzeczywistość i nie ponosi za nią odpowiedzialności. Bo rzeczywiście – tam, gdzie kończy się odpowiedzialność jednostki, zaczyna się pasywność, oportunizm, a w końcu – śmierć ducha. A śmierć ducha to pierwszy krok do totalitaryzmu.
Lewicowa demagogia zawsze była mistrzem jednego: opowiadania o świecie, jakim powinien być, zamiast mierzenia się z tym, jaki jest. To właśnie dlatego jej przekaz tak skutecznie trafia do młodych – ludzi poszukujących sensu, sprawiedliwości, wizji, w której wszystko jest możliwe. Jak zauważył Manfred Kleine-Hartlage, „nastolatkowie skłaniają się do myślenia utopijnego”, a lewicowa narracja wie, jak tę utopię opakować – nie w argumenty, lecz w emocje.
Lewica nie oferuje więc rzeczywistości. Ona oferuje emocjonalny narkotyk. Prawdę zastępuje opowieścią. Fakty – projekcją. Argument – wzruszeniem. Młody człowiek, który nie zna historii, nie poznał zła utopii na własnej skórze, łatwo staje się ofiarą tej strategii.
I oto właśnie realizuje się to, co proroczo pisał Kisielewski:
To nie jest tylko strategia. To jest program. Lewica nie chce prowadzić debaty. Ona chce ukształtować nowego człowieka. Człowieka bez tożsamości, bez zakorzenienia, bez przeszłości. Człowieka, który zamiast zapytać: „czy to działa?” – zapyta: „czy to ładnie brzmi?”.
Ten cytat Kisielewskiego, tak brutalnie prawdziwy, oddaje całą istotę marksistowskiej taktyki, którą dziś, w wersji neomarksistowskiej, obserwujemy w zachodnich społeczeństwach, a coraz częściej i u nas. Chodzi o amnezję kulturową– wymazanie pamięci, historii, korzeni, by wytworzyć podatne na manipulację masy. To właśnie ci, którzy pamiętają, są dla utopistów nie do zniesienia. Dlatego trzeba ich ośmieszyć, wyciszyć, nazwać „reakcjonistami”, „fundamentalistami” albo „zacofanym elementem”. I cierpliwie czekać, aż pokolenie TikToka nie będzie już wiedziało, że istnieje inna rzeczywistość niż ta wykreowana przez postępowe slogany.
To dlatego demontaż tradycji odbywa się na każdym froncie. Kisielewski opisał z bólem, jak w Kościele, pod płaszczykiem „modernizacji” i „większej dostępności”, zniszczono chorał gregoriański, wycofano łacinę, porzucono archaiczną, wzniosłą polszczyznę. W jej miejsce pojawiły się pieśni bez stylu, język potoczny, cukierkowy banał. Ale nie chodziło tylko o estetykę. Chodziło o przesunięcie punktu ciężkości – z trwałości na chwilowość, z sacrum na emocje, z formy na treść, która nic nie znaczy. Podobnie działa to w sferze politycznej: stare instytucje, wartości, pojęcia – wszystko to ma być „zmodernizowane”, czyli… rozmontowane.
A przecież człowiek nie może żyć bez fundamentów. Bez odpowiedzialności. Bez świadomości historii. System, który nie pozwala ci o niczym decydować, uczy cię jednego – jak przetrwać, kombinując, narzekając, i szukając winnych gdzieś indziej. System, który daje ci darmowy obiad, nie pozwala ci marzyć o własnej restauracji.
Lewica wie, że z pokolenia pamiętających PRL, komunizm i pustki na półkach, niczego nie wydusi. Dlatego kieruje swoje wysiłki do pokolenia TikToka i Netflixa – ludzi wychowanych na serialach, w których „dobro” zawsze równa się równości, a „zło” to każde ograniczenie. W tej opowieści rodzina jest opresyjna, religia jest fanatyzmem, męskość to toksyczność, a tradycja to zabobon. A przecież to właśnie te rzeczy – rodzina, religia, tożsamość – są jedynym zabezpieczeniem przed ideologiczną pustką.
Dlatego dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek, potrzeba nie tylko oporu, ale też odwagi myślenia pod prąd. Potrzeba ludzi, którzy – jak Kisiel – będą mówić prawdę nawet wtedy, gdy prawda jest niemodna. Którzy nie dadzą się zastraszyć oskarżeniem o „brak empatii”, „nienowoczesność” czy „brak inkluzywności”. Bo tu nie chodzi o styl. Tu chodzi o przetrwanie rozsądku.
Na koniec jedno: każda utopia kończy się zawsze tak samo – łagrami, milicją i cenzurą. Ale zaczyna się od czegoś znacznie bardziej subtelnego – od pieśni bez stylu i języka, który nic nie znaczy.
Nie dajmy się zaczarować. Pamiętajmy. Bo jak pisał Kisielewski – ci, którzy pamiętają, są najgroźniejsi dla tych, którzy chcą zbudować nowy świat na gruzach starego. Świat, w którym nienormalność staje się normą.