Wybory prezydenckie 2025 roku to nie jest tylko głosowanie. To nie jest marketingowy pojedynek dwóch twarzy na billboardach. To moment graniczny – chwila, w której Polska patrzy sobie w oczy i zadaje pytanie, od którego uciekaliśmy zbyt długo: kim jesteśmy, dokąd zmierzamy, kto mówi naprawdę naszym głosem?
To już nie teatr kampanii. To rzeczywistość, w której albo zrozumiemy, czym grozi lekkomyślność, albo zapłacimy za nią wysoką cenę. Analizując wyniki pierwszej tury, nie chodzi już o liczby. Chodzi o to, co te liczby odsłaniają: kto zdjął maskę, kto porozumiał się z młodymi, kto zniknął pod własnym PR-em i dlaczego milczenie elit powinno nas wszystkich zatrwożyć. To także moment, w którym głosy z więzień mówią więcej o stanie państwa niż niejeden sejmowy raport.
Rafał Trzaskowski przez długie tygodnie odgrywał rolę kandydata środka. Pokazywał się z Biblią, mówił językiem wartości, próbował balansować między światopoglądami. Wszystko było starannie wyreżyserowane: kalkulacja, symetria, kontrolowany wizerunek. Ale gdy zapadła noc po pierwszej turze – wszystkie maski opadły. Zamiast centrysty – aktywista. Zamiast języka dialogu – ideologiczna ofensywa.
Słownictwo zmieniło się natychmiast. Aborcja, rozdział Kościoła od państwa, likwidacja Funduszu Kościelnego – nie jako postulat debaty, ale jako manifest. To nie przypadek. To nie błąd w kampanii. To zaplanowana sekwencja: pozorne ukłony do centrum, by zdobyć władzę – a potem gwałtowne skręcenie w lewo. Trzaskowski nie kryje już, że jego prezydentura to akcelerator rewolucji kulturowej: najpierw uderzenie w Kościół, potem w rodzinę, na końcu – w edukację i sumienie.
W tle – znamienne milczenie. Parady Równości, niegdyś tak głośno promowane, nagle zniknęły z agendy. Dlaczego? Bo nawet sztab wie, że Polacy są zmęczeni spektaklem. Ale to, że nie mówią – nie znaczy, że nie planują. Rewolucja światopoglądowa nie potrzebuje już transparentów. Wystarczą „standardy europejskie”, wprowadzane po cichu, dekretami. A każdy, kto nie nadąży – zostanie zmarginalizowany jako „nienowoczesny”.
Tego nie da się już wyjaśnić pomyłką. Cała ta kampania to była maskarada. A noc po pierwszej turze pokazała prawdziwe oblicze projektu, którego celem nie jest wspólnota, lecz dekonstrukcja.
Tymczasem młode pokolenie powiedziało jasno: dość. 36,1% głosów na Sławomira Mentzena w grupie 18–29 lat. Rosnące poparcie dla Brauna, Nawrockiego. Spadające notowania Hołowni i Trzaskowskiego. To nie jest przypadek. To oznaka przebudzenia. Młodzi nie chcą już słuchać o „płynnych tożsamościach”, „europejskich narracjach” i „postępowych modelach wychowania”. Oni chcą pracy, godności, sensu, tradycji i wolności.
To nie jest bunt. To jest sprzeciw wobec bycia traktowanym jak target marketingowy. To jest początek nowego ruchu pokoleniowego – bez przyzwolenia na udawanie. Jeśli Konfederacja i Front Brauna zrozumieją to przesłanie – mogą na tym fundamencie zbudować trwały, autentyczny nurt. Nie efemerydę, ale pokolenie polityczne. Młodzi już wybrali. A jeśli zostaną zrozumiani i uszanowani – nie wrócą do starego systemu. Zbudują swój.
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja Trzeciej Drogi. 4,99% Hołowni to nie tylko katastrofa wizerunkowa. To symbol – granica, za którą zaczyna się polityczna pustka. Mimo medialnej ogłady, kontaktu z kamerą, zaplecza PR-owego – Hołownia przegrał. Nie dlatego, że mówił źle. Ale dlatego, że nie mówił już niczego, co miało treść.
Zamiast refleksji – gest. Głosy przekazane Trzaskowskiemu. Bez konsultacji. Bez uzasadnienia. Bez rozmowy z wyborcami. „Nie oferujemy zmiany, tylko zamianę” – powiedział Gramatyka. To koniec. Projekt, który miał być alternatywą, okazał się przystawką. Donald Tusk umie to rozegrać: wchłonąć, wyciszyć, wykorzystać. A dla elektoratu Hołowni – to gorzka lekcja. Wielu z nich już nie wróci. Bo już teraz nie poszli głosować.
Obraz polskiej polityki uzupełnia jeszcze jeden, niepokojący element: głosy więźniów. 78% dla Trzaskowskiego w Zakładzie Karnym we Włocławku. I podobne wyniki w innych placówkach. Co to mówi o kondycji naszego systemu wartości? Jeśli symbolem demokracji ma być polityk, któremu kibicują ci, którzy złamali zasady wolności, to nie jest to już tylko ciekawostka. To ostrzeżenie.
Ale to nie wszystko. Są też rejony dotknięte tragedią: powodzie, zniszczenia, ludzie bez dachu nad głową. I co robi państwo? Wysyła tweeta. Albo ministra w kurtce. Pomoc? Obecność? Decyzje? Brak. A mimo to ci ludzie głosowali. Nie na tych, którzy byli w telewizji. Ale na tych, którzy przyjechali naprawdę – Nawrockiego, Brauna, Mentzena. Bo czasem prawdziwa obecność nie potrzebuje kamer. Wystarczy przyzwoitość.
I na koniec – pytanie najważniejsze. Kogo wybierzemy? Człowieka, który po pierwszej turze wyborów odrzuca resztki maski i rusza w stronę rewolucji światopoglądowej? Czy kandydata, który nie rzuca frazesów, ale rozumie, że Polska nie może być laboratorium eksperymentów George’a Sorosa?
Bo to też nie jest teoria. Alex Soros – syn George’a – przyleciał do Polski 14 maja. Tuż przed wyborami. A jego fundacje od lat działają na rzecz globalistycznej przebudowy świata. W ich wizji nie ma miejsca na suwerenność, rodzinę, ani narodową tożsamość. Jest tylko jeden kierunek: dekonstrukcja, programowanie, kontrola.
Trzaskowski – kandydat fundacji, grantów i marszów.
Nawrocki – kandydat ludzi, którzy pamiętają, że Polska to nie projekt, ale dziedzictwo.
Młodzi już to zrozumieli. Oddali głos nie na to, co modne, ale na to, co prawdziwe. Teraz pora na resztę.
Nie dajmy się nabrać na uśmiech. Spójrzmy nie na spoty, ale na ślady. Nie wybierajmy tych, którzy najładniej mówili w studiu. Wybierzmy tych, którzy coś zrobili, kiedy nikt nie patrzył.
Bo tam, w cieniu kamer, ujawnia się prawda o człowieku. A ta bitwa nie toczy się o fotel. Ona toczy się o duszę narodu.