Cywilizacja w stanie samozagłady

Europa nie została zaatakowana z zewnątrz. Ona sama otworzyła drzwi, rozbroiła się moralnie, duchowo i kulturowo, i położyła na ołtarzu „postępu” to, co czyniło ją wielką: tradycję, tożsamość, dziedzictwo, siłę ducha. To nie jest wojna prowadzona czołgami. To nie są zamachy, które nagle obalają państwa. To powolne, metodyczne, bezkrwawe umieranie. Śmierć z wycieńczenia. Z braku wiary w sens. Z braku miłości do samej siebie. Europa umiera nie dlatego, że została pokonana. Umiera, bo nie chce żyć. I właśnie to jest najstraszniejsze – że mamy do czynienia z cywilizacją, która sama podpala swój dom, twierdząc, że to dla dobra przyszłych pokoleń. Własnoręcznie wylewa na siebie benzynę nihilizmu, oblewa się olejem winy historycznej, zapala zapałkę relatywizmu i czeka, aż wszystko runie. Nie w gniewie, nie w bólu – ale w ciszy, która bardziej przypomina depresję niż dramat.

Społeczeństwo, które nie chce mieć dzieci, które nie chce przekazywać życia, mówi jedno: nie mamy nic, co byłoby warte ocalenia. Nie mamy nic, z czego można być dumnym. To nie jest tylko kwestia ekonomii czy stylu życia. To wyrok cywilizacyjny. Przez setki lat Europa była przestrzenią, gdzie człowiek nie tylko żył, ale i wierzył, że jego życie ma sens, że rodzina to dar, że dziecko to błogosławieństwo. Dziś dziecko to koszt. Rodzina to przeszkoda. Płodność to zagrożenie dla klimatu. Zatraciliśmy instynkt przetrwania. A wraz z nim – wolę trwania. Dlatego właśnie Europa się starzeje, kurczy, wycofuje. W każdym kolejnym spisie ludności – mniej nadziei. Mniej dzieci. Mniej przyszłości. W zamian: więcej debat o eutanazji, o „godnym umieraniu”, o samotności, która staje się stylem życia. Pytanie o przyszłość zastąpiono pytaniem o to, jak najspokojniej zejść ze sceny dziejów. Jak odejść cicho, bez bólu, bez potomków, bez śladu.

W miejsce dzieci – migranci. W miejsce dzietności – import ludności. Ale nie tej, która dzieli nasze wartości, lecz tej, która ma je zastąpić. To już nie są pojedyncze przypadki. To strukturalna decyzja. Przedstawiana jako odpowiedź na „deficyt rąk do pracy”, ale w rzeczywistości będąca eksperymentem demograficzno-ideologicznym na żywym organizmie cywilizacji. To nie jest ratowanie kontynentu. To jest jego przebudowa. Od fundamentów. Bez pytania o zgodę. Bez referendum. Bez refleksji. Traktowanie ludzi jak zasób do uzupełnienia kadrowego deficytu bez pytania o to, co przynoszą w duszy, głowie, przekonaniach – to nie jest polityka, to jest szaleństwo. A Europa, która wcześniej zbudowała wielkość na wspólnych wartościach, dziś wierzy, że da się ją utrzymać bez nich. I właśnie dlatego wszystko się rozpada.

Imigracja stała się nowym świętym sakramentem. Nietykalnym. Nietykalni są ci, którzy przybywają. Nietykalna jest idea ich przyjmowania. Każdy, kto zada pytanie: „dokąd to prowadzi?”, zostaje zakrzyczany, oskarżony, wykluczony. A przecież skutki są wszędzie. Zamachy. Getta. Równoległe społeczeństwa. Szariat na przedmieściach. Policja, która nie wchodzi do dzielnic. Szkoły, które rezygnują z wieczerzy wigilijnych. Kościoły, które są plądrowane i palone. Krzyże, które muszą zniknąć. Tolerancja dla wszystkiego – oprócz chrześcijaństwa. Oto nowa Europa. Nowa i przerażająco obca.

Ale największym problemem nie są przybysze. Największym problemem jest to, że gospodarze przestali wierzyć, że mają prawo być gospodarzami. Że mają prawo do granic, do tożsamości, do przekonań. Europa przestała być dumna z tego, czym była. Zaczęła się wstydzić. Przepraszać. Gasić światło, by nikogo nie urazić. Elity polityczne, intelektualne i medialne stworzyły religię winy – i uczyniły ją fundamentem europejskiej tożsamości. Ale to nie jest tożsamość. To jest samorozkład. To jest kulturowe harakiri. To akt samozniszczenia z uśmiechem na ustach, z flagą tolerancji w jednej dłoni i nożem w drugiej – wymierzonym we własne serce.

Zamiana dumy na wieczne przepraszanie nie prowadzi do odkupienia. Prowadzi do zniknięcia. Do ucieczki. Do kapitulacji. I właśnie to obserwujemy: pokolenia, które nie chcą mówić o swojej historii, które uczą dzieci o grzechach Europy, ale nie o jej bohaterach, które uczą dzieci czułości wobec obcych, ale nie odwagi wobec zła. Europa już nie broni wartości. Ona je dekoduje. Relatywizuje. Rozmywa. Nie wie, co jest dobre, a co złe – bo nie chce wiedzieć. Bo każda prawda może kogoś urazić. A bycie urażonym stało się największą formą cierpienia, jaką Zachód zna.

Multikulturalizm był piękną ideą. Ale tylko na papierze. W rzeczywistości był bombą z opóźnionym zapłonem. Można żyć obok siebie, ale nie razem, jeśli nie ma wspólnych wartości. Jeśli nie ma wspólnego języka moralnego. Jeśli nie ma miłości do miejsca, w którym się żyje. Jeśli nie ma obowiązku wobec wspólnoty. Wtedy każda grupa zamyka się w sobie. Każda tworzy własne prawa. Własną policję. Własne święta. Własną przestrzeń. I w końcu – własne państwo w państwie. A kiedy jest za późno – to już nie są goście. To jest alternatywny naród. Ze swoją ideologią, ze swoją pamięcią, z własną niechęcią do gospodarza.

Angela Merkel w 2015 roku otworzyła granice Europy w geście, który przedstawiano jako akt humanizmu. Ale był to akt politycznego szaleństwa. Nikt nie wiedział, kto przychodzi. Ilu ich będzie. Co przynoszą. A kiedy przybyli – okazało się, że nie można ich deportować, nie można kontrolować, nie można nawet zapytać o poglądy. W zamian – trzeba im dać mieszkanie, zasiłek, ochronę. I milczeć. Europa zamiast chronić swoich obywateli – zaczęła traktować ich jak problem. Zaczęła ich uczyć, że nie mają prawa się bronić. Że muszą ustępować. Że ich własne istnienie jest problematyczne. I wtedy wszystko się zmieniło.

Dziś władza nie broni porządku. Broni ideologii. Nie chroni granic – chroni narrację. I właśnie dlatego śmierć Europy nie przychodzi z zewnątrz. Ona przychodzi od środka. Od mediów, które milczą. Od szkół, które ogłupiają. Od sądów, które kneblują. Od urzędników, którzy boją się mówić prawdę. Od biskupów, którzy wolą ukłony niż Ewangelię. Od ludzi, którzy nie wierzą już, że są coś warci. Od systemu, który nie chce, by ktoś się przebudził – bo przebudzenie byłoby zagrożeniem dla konstrukcji kłamstwa.

I wszystko to można było zatrzymać. Można było zawrócić. Można było powiedzieć: dość. Wrócić do rodziny. Do dzieci. Do Kościoła. Do prawdy. Do granic. Do odwagi. Ale nie. Europa wolała śnić sen o otwartym świecie bez tożsamości. O raju bez ofiary. O społeczeństwie bez przeszłości. A teraz budzi się – i nie poznaje własnej twarzy. Widzi w lustrze coś obcego. Coś wypalonego. Coś, co wygląda jak trup cywilizacji – mimo że jeszcze chodzi, oddycha, produkuje i zarabia.

Nie ma prostych recept. Ale jedno jest pewne: albo Europa się obudzi – albo zostanie pochowana. Nie przez wojnę. Nie przez terroryzm. Ale przez własne decyzje. Przez własne milczenie. Przez własną niepamięć. Jak pisał Pascal: jeśli Bóg nie istnieje, wszystko wolno. Europa poszła dalej: jeśli Europa nie istnieje – to nie ma już niczego, co byłoby warte obrony. Zostanie tylko kurz po muzeach. Ślady po pomnikach. Fragmenty pieśni narodowych w archiwach. I cisza.

I właśnie dlatego trzeba mówić. Głośno. Niewygodnie. Bez przeprosin. Bo być może ostatnią bronią w tej wojnie o cywilizację nie będzie karabin. Będzie słowo. Jeszcze niezakazane. Jeszcze wolne. Jeszcze możliwe do wypowiedzenia. Ale czasu jest coraz mniej. Bo jeśli dziś nie wypowiemy słowa prawdy – jutro nikt już nie będzie wiedział, jak ono brzmiało.