26 marca 1943 roku. Dzień, który nie przemija. Nie jest jedynie datą w podręczniku. Jest krzykiem sumienia. Jest wyzwaniem rzuconym obojętności. Jest lekcją odwagi, której nie wolno zapomnieć. Tego dnia, w samym sercu okupowanej Warszawy, młodzi ludzie – harcerze z Grup Szturmowych Szarych Szeregów – rzucili się w wir walki nie o politykę, nie o prestiż, lecz o przyjaciela. O człowieka.
Akcja pod Arsenałem nie była jedynie doskonale zaplanowaną i przeprowadzoną operacją zbrojną. Była symbolem. Wołaniem, że młode pokolenie Polaków nie skapitulowało. Że nie wszyscy pozwolili się zniewolić. Że są tacy, którzy nawet pod butem totalitaryzmu nie pozwolą zadeptać godności. Ich decyzja nie była łatwa. To nie był film. To nie była legenda. To była rzeczywistość: z bronią w ręku, z wiedzą, że mogą zginąć, stanęli naprzeciw jednego z najbardziej brutalnych aparatów terroru w historii.
Zrobili to, by ratować swojego druha – Janka Bytnara „Rudego”, skatowanego przez gestapo. Zrobili to nie z rozkazu, ale z miłości. Do niego. Do prawdy. Do Polski. W świecie, gdzie życie ludzkie zostało zredukowane do numeru w aktach, oni przypomnieli, że życie warte jest obrony – nawet za cenę własnego.
„Rudy” nie przeżył. Zmarł kilka dni po odbiciu, w wyniku brutalnych tortur. Aleksy Dawidowski „Alek” – jeden z najdzielniejszych uczestników akcji – zmarł na skutek odniesionych ran. Tadeusz Zawadzki „Zośka” – ich przyjaciel, dowódca, człowiek o umyśle żołnierza i sercu poety – poległ kilka miesięcy później w innej walce. Ich śmierć była stratą nie do oszacowania, ale ich postawa przeszła do legendy. Nie jako pomnik, ale jako wezwanie.
Bo Akcja pod Arsenałem nie była tylko przejawem wojennej taktyki. To była moralna granica, której nie pozwolili przekroczyć. W świecie pogardy dla słabości i przemocy jako narzędzia władzy, oni odpowiedzieli solidarnością, braterstwem i ofiarą. W czasach, gdy zdrada milczeniem była wygodna, oni wybrali krzyk działania.
Dziś, gdy obchodzimy kolejne rocznice tej akcji, nie wystarczy wspominać. Nie wystarczy recytować nazwisk, układać wieńców, nagrywać uroczystych apeli. Trzeba zadawać pytania. Trzeba mieć odwagę spojrzeć sobie w oczy i zapytać: czy bylibyśmy gotowi zrobić to samo? Czy rozumiemy, że wolność nie jest nam dana raz na zawsze, że prawda wymaga niekiedy kosztów, a człowieczeństwo mierzy się nie deklaracjami, lecz czynem?
W jednej ze swoich ostatnich notatek Janek Bytnar napisał:
„Chciałbym, żeby po mnie coś zostało – nie tylko wspomnienie.”
Zostało. I więcej niż tylko wspomnienie. Została droga – trudna, bezkompromisowa, ucząca, że ideały nie istnieją po to, by się nimi wzruszać, ale by nimi żyć. Ich ofiara jest dzisiaj lustrem – w którym odbija się nasze sumienie. Bo jeśli dziś nie potrafimy bronić wartości w warunkach pokoju, to czym różnimy się od tych, którzy kiedyś zamilkli w imię świętego spokoju?
Historia nie istnieje po to, żeby nas jedynie wzruszać. Ona ma nas budzić. Nie do wspomnień, ale do decyzji. Nie do retoryki, ale do postawy. Bo nie wystarczy mówić o bohaterstwie – trzeba zadać pytanie o własne miejsce w cieniu tego bohaterstwa.
Dziś nikt nie grozi nam karabinem. Ale wielu próbuje rozbroić naszą tożsamość. Wciągnąć nas w świat, gdzie wszystko jest względne, a nic nie jest święte. W którym lojalność jest naiwnością, a ofiara – słabością. W takim świecie Akcja pod Arsenałem staje się nie tylko lekcją historii. Staje się testem współczesności.
A jeśli nie potrafimy stanąć w obronie tego, co oni ocalili w cieniu szubienicy –
to może nie jesteśmy już ich godni.
I to jest zdanie, które powinno budzić największy niepokój.