G.K. Chesterton to postać, której myśl pozostaje zaskakująco aktualna, mimo że swoje największe dzieła tworzył na początku XX wieku. Uważany za mistrza aforyzmów, znakomitego eseistę i ironistę, był jednak kimś znacznie więcej — jednym z najwybitniejszych obrońców zdrowego rozsądku oraz cywilizacji chrześcijańskiej, która ukształtowała świat, w którym żyjemy. Chesterton widział, że fundamenty tej cywilizacji zaczynają drżeć, nie pod ciosami barbarzyńców, lecz przez coś znacznie bardziej niepozornego — przez zapomnienie o rzeczach oczywistych.
To właśnie z tej myśli wywodzi się jego słynne stwierdzenie: „Wielkie cywilizacje zanikają dlatego, że zapominają o rzeczach oczywistych”. W tych kilku słowach zawarł kwintesencję zjawiska, które od dekad obserwujemy na własne oczy — rozpad fundamentów, które przez wieki utrzymywały w całości kulturę zachodnią. Co to za oczywistości? Rodzina jako podstawowa komórka społeczna, religia jako źródło moralności, naród jako wspólnota pamięci i tożsamości, a także historia jako nauczycielka odpowiedzialności i ciągłości. Oczywistości te przestały być pielęgnowane, a zaczęły być kwestionowane, wyszydzane i wreszcie porzucane. A kiedy przestaje się je uznawać za naturalne punkty odniesienia, cywilizacja staje się bezbronna — nie potrzebuje zewnętrznych wrogów, ponieważ sama się rozpada.
Nie był to proces przypadkowy. Rozpad kultury zachodniej nie wydarzył się w wyniku splotu nieszczęśliwych okoliczności, lecz był w znacznej mierze efektem działalności intelektualistów i ideologów, którzy zbudowali cały program walki z tradycją. Kluczową postacią na tej drodze był Antonio Gramsci — włoski komunista, który zrozumiał, że marksizm nie zdoła zwyciężyć w Europie poprzez rewolucję zbrojną. Tradycja, rodzina, religia i kultura narodowa były zbyt silne, by je obalić wprost. Dlatego Gramsci wymyślił „marsz przez instytucje” — powolne, konsekwentne przejmowanie ośrodków kształtujących myślenie społeczne: uniwersytetów, szkół, mediów, teatrów, a nawet Kościołów. Zdobywając kontrolę nad tym, jak ludzie myślą i jakie wartości uznają za naturalne, można zmienić cały porządek społeczny, nie oddając ani jednego strzału.
Na tej koncepcji wzorowała się Szkoła Frankfurcka — grupa niemieckich filozofów, którzy po ucieczce z hitlerowskich Niemiec osiedli w Stanach Zjednoczonych i tam zaczęli rozwijać swoje teorie krytyczne. Herbert Marcuse, jeden z jej najważniejszych przedstawicieli, stworzył ideę „represyjnej tolerancji”, która w skrócie oznacza: tolerujemy wszystko, co uderza w tradycyjne wartości, i twardo zwalczamy wszystko, co tych wartości broni. To właśnie Marcuse stał się ojcem rewolucji obyczajowej lat 60., rewolucji, która nieprzypadkowo uderzyła przede wszystkim w rodzinę, moralność i religię.
Działalność szkoły frankfurckiej polegała na konsekwentnym dekodowaniu zachodniej kultury jako systemu opresji. Każda norma, każda wartość, każdy zwyczaj miały być rzekomo narzędziem kontroli jednej grupy nad inną. Religia była opresją wobec ateistów, rodzina opresją wobec kobiet, naród opresją wobec mniejszości, tradycyjna moralność opresją wobec pragnień seksualnych. W miejsce spójnej tożsamości kulturowej zaproponowano chaos sprzecznych narracji, których wspólnym mianownikiem było jedno: nienawiść do własnego dziedzictwa.
To właśnie w latach 60. doszło do eksplozji tych idei w przestrzeni społecznej. Rewolucja obyczajowa rozbiła tradycyjny model rodziny, kwestionowała autorytet rodziców i nauczycieli, seksualizowała dzieciństwo i lansowała obraz człowieka wyzwolonego z wszelkich zobowiązań moralnych. Równolegle kształtowały się dwa nurty nowej lewicy — jeden, inspirowany Gramscim, stawiał na powolne przejmowanie instytucji, drugi, bardziej radykalny, sięgał po przemoc i terroryzm. Stąd wywodzą się takie organizacje jak niemiecka RAF, włoskie Czerwone Brygady czy amerykański Weather Underground.
Do tej ofensywy doszedł jeszcze jeden kluczowy element — polityka multikulturalizmu. Zamiast dbać o swoją własną tożsamość, narody zachodnie zostały zmuszone do wyrzeczenia się jej w imię „tolerancji”. Zamiast wymagać od imigrantów adaptacji do lokalnej kultury, zaczęto wymagać od gospodarzy, by dostosowali się do przybyszów. Multikulti w swojej radykalnej wersji nie jest sposobem na harmonijną koegzystencję kultur — to narzędzie dekonstrukcji tożsamości narodowej, tak by w miejscu jednolitej kultury powstała masa bezkształtnych grup, skłóconych ze sobą, łatwych do manipulowania.
Chesterton nie znał jeszcze tych wszystkich zjawisk w ich pełnej formie, ale jego diagnoza była prorocza. Wiedział, że cywilizacja upada nie pod ciosami najeźdźców, ale wskutek amnezji tożsamościowej. Ludzie, którzy zapominają, skąd się wzięli i kim są, stają się łatwym łupem dla każdego, kto oferuje im nową, choćby fałszywą tożsamość. I to właśnie obserwujemy dziś — społeczeństwa Zachodu, którym przez dekady odbierano pewność siebie, przestają rozumieć własną historię i kulturę. Czują się winne, zawstydzone, rozbite wewnętrznie.
Czy jest ratunek? Chesterton powiedziałby pewnie, że tak — ale tylko wtedy, jeśli wrócimy do rzeczy oczywistych. Jeśli znów zaczniemy traktować rodzinę jako fundament, religię jako moralny kompas, naród jako wspólnotę pamięci, a historię jako nauczycielkę. Bez tego żadna cywilizacja nie przetrwa.
Chesterton przypomina nam, że nie potrzeba filozoficznych subtelności ani politycznych intryg, by odbudować cywilizację. Wystarczy powrót do zdrowego rozsądku — do tych prostych prawd, które zawsze były oczywiste, dopóki nie wmówiono nam, że wszystko trzeba podważać.
Tym właśnie jest dziś walka o przyszłość naszej cywilizacji — walką o prawo do rzeczy oczywistych.