Internet znalazł się pod ostrzałem Ministerstwa Cyfryzacji. Czy przypadkiem nie nadchodzi cenzura 2.0? Ministerstwo Cyfryzacji wprowadza nowelizację, która może wywrócić naszą cyfrową rzeczywistość do góry nogami. Oto bowiem prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej (UKE) ma zyskać magiczną moc decydowania o blokowaniu treści w internecie. Bez zgody sądu, bez uprzedzenia. Bach – i wpis zniknięty. Autor dowie się o tym, jak każdy szanujący się obywatel PRL, dopiero po fakcie. Cóż, George Orwell chyba przewraca się w grobie z okrzykiem: „A nie mówiłem?”.
O co chodzi w tej digitalnej rewolucji? W ramach wdrażania unijnej dyrektywy DSA (Digital Services Act) Ministerstwo Cyfryzacji wymyśliło, że prezes UKE będzie mogł blokować treści w trzech przypadkach: naruszenie dóbr osobistych, naruszenie praw własności intelektualnej oraz propagowanie czynów zabronionych. Brzmi sensownie? Pewnie. Problem zaczyna się jednak, gdy wchodzi do gry termin „ekspresowo”. Decyzje mają zapadać w ciągu 2-21 dni, co w praktyce oznacza, że niewygodne treści mogą znikać w czasie krótszym, niż trwa zagotowanie wody na herbatę.
Śwęty Graal wolności słowa czy może bilet w jedną stronę do PRL? Oczywiście! W latach 80. też mieliśmy swoją wersję cyfrowego kagańca, choć wtedy bez internetu. Ustawa o kontroli publikacji i widowisk z 31 lipca 1981 roku powołała do życia Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk (GUKPiW). To była taka PRL-owska wersja Google’a: decydował, co Polacy mogli czytać, oglądać czy słuchać. Każda publikacja musiała przejść przez cenzorską lupę, a krytyka socjalistycznego ustroju czy władz trafiała prosto do kosza.
Dziś Ministerstwo przekonuje, że to wszystko dla naszego dobra. „Musimy lepiej chronić obywateli na platformach społecznościowych!” – krzyczy wicepremier Krzysztof Gawkowski. Brzmi wspaniale, tylko dlaczego eksperci z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i Fundacji Panoptykon biją na alarm? „Unijna dyrektywa DSA nie wymaga nadania takich uprawnień” – mówią. To decyzja polskiego rządu. A że zapis o blokowaniu treści pojawił się dopiero po konsultacjach publicznych? Przypadek? Nie sądzę. Jak zauważa „Dziennik Gazeta Prawna”, ten zapis trafił do projektu po cichu, w momencie, gdy debata publiczna już się zakończyła. Warto więc zadać pytanie: dlaczego?
Wyobraźcie sobie, że dziennikarz opisuje aferę korupcyjną, a polityk, którego to dotyczy, składa skargę. Prezes UKE jednym ruchem usuwa artykuł pod pretekstem naruszenia „dóbr osobistych”. Brzmi absurdalnie? Być może, ale to scenariusz, który może stać się codziennością, jeśli pozwolimy na tak szerokie uprawnienia dla jednego urzędu.
„Kto kontroluje informację, kontroluje rzeczywistość” – mawiał Orwell. I choć Ministerstwo obiecuje, że to wszystko z troski o nasze dobro, historia uczy nas czegoś zupełnie innego. Mechanizmy kontroli informacji są zawsze nadużywane. Każda władza – niezależnie od barw politycznych – może zamienić takie narzędzie w broń przeciwko obywatelom. Czy na pewno chcemy żyć w świecie, w którym urzędnik decyduje, co możemy czytać, oglądać i pisać?
„Cenzura zawsze zaczyna się od wielkich słów o ochronie i porządku, ale kończy się milczeniem, które ogarnia wszystko.” Oby ten milczący internet nie stał się naszą rzeczywistością.