Jest w polskiej historii taki moment, który nigdy nie został naprawdę przepracowany, a im dłużej pozostaje w półcieniu, tym wyraźniej widać, że jego konsekwencje wciąż są obecne w życiu publicznym. Grudzień 1970 roku nie jest tylko tragicznym epizodem z czasów PRL, który można zamknąć w archiwum, opatrzyć datą i rocznicową notką. To moment graniczny, w którym państwo komunistyczne odsłoniło swoją istotę w najczystszej postaci: gdy interes władzy i ideologii stanął ponad życiem obywatela.
Strzelano do robotników idących do pracy. Nie do uzbrojonych bojowników, nie do terrorystów, nie do ludzi planujących przewrót. Do stoczniowców, do ludzi, którzy w oficjalnej propagandzie byli „solą tego ustroju”. Ta sprzeczność nie była wypadkiem przy pracy. Ona była logiczną konsekwencją systemu, w którym człowiek zawsze jest podporządkowany abstrakcyjnej wizji „porządku”, „postępu” i „konieczności dziejowej”.
Decyzja o użyciu wojska przeciwko obywatelom nie zapadła w emocjach ani chaosie. Zapadła w gabinetach, w chłodnej kalkulacji, w przekonaniu, że prawo można zawiesić, konstytucję zignorować, a odpowiedzialność rozmyć. Słowa Zenona Kliszki, że nawet jeśli zginą setki robotników, bunt trzeba zdławić, nie są historycznym kuriozum. Są kwintesencją myślenia władzy totalitarnej: władzy, która nie zna granicy moralnej, bo sama uzurpuje sobie prawo do jej wyznaczania.
Największym dramatem Grudnia ’70 nie jest jednak wyłącznie to, co wydarzyło się na ulicach Gdyni i Gdańska. Największym dramatem jest to, co wydarzyło się później. A właściwie – to, czego nigdy się nie wydarzyło. Nie było realnego rozliczenia. Nie było aktu sprawiedliwości, który jasno oddzieliłby ofiary od sprawców. Nie było narodowego rachunku sumienia, który pozwoliłby zamknąć ten rozdział z poczuciem, że prawda została nazwana po imieniu.
Rodziny pomordowanych robotników przez lata żyły w cieniu kłamstwa i przemilczenia. Wmawiano im, że to był „tragiczny zbieg okoliczności”, „eskalacja napięć”, „błąd w zarządzaniu”. Tymczasem po drugiej stronie systemu bardzo szybko zadbano o ciągłość – ciągłość wpływów, przywilejów, bezpieczeństwa materialnego. Funkcjonariusze aparatu represji odzyskiwali apanaże, środowiska postkomunistyczne odnajdywały się w nowej rzeczywistości szybciej niż ofiary dawnego systemu, a dzieci i wnukowie dawnych kacyków zajmowali miejsca w radach nadzorczych, spółkach Skarbu Państwa, mediach i administracji.
To nie była anomalia transformacji. To była jej cena – zapłacona nie przez sprawców, lecz przez ofiary. III Rzeczpospolita zbudowała się na kompromisie, który nigdy nie został nazwany wprost: kompromisie polegającym na tym, że dla „świętego spokoju” i „ciągłości państwa” zrezygnowano z pełnego rozliczenia zła. A każde państwo, które nie rozlicza swoich zbrodni, skazuje się na permanentny kryzys moralny.
Dlatego Grudzień ’70 jest dziś tak niewygodny. Bo przypomina, że opowieść o „udanej transformacji” ma swoje ofiary. Przypomina, że fundamenty III RP nie zostały położone na sprawiedliwości, lecz na selektywnej pamięci. Przypomina wreszcie, że wiele dzisiejszych sporów politycznych, emocji, wzajemnych oskarżeń i głębokich podziałów nie wzięło się znikąd, lecz wyrasta z tamtego nierozliczonego momentu.
Milczenie mediów głównego nurtu wokół tej rocznicy nie jest przypadkowe. Trudno budować narrację o praworządności i demokracji, gdy trzeba jednocześnie przyznać, że państwo przez dekady tolerowało brak sprawiedliwości wobec ofiar systemu totalitarnego. Trudno mówić o „obronie praw pracowniczych”, gdy pamięć o robotnikach zastrzelonych przez władzę pozostaje na marginesie debaty publicznej. Trudno wreszcie mówić o nowoczesnym państwie, gdy jego elity nie potrafią jednoznacznie nazwać zła, z którego częściowo wyrosły.
Grudzień ’70 nie domaga się zemsty ani nie jest wezwaniem do politycznego rewanżu. Domaga się prawdy. Domaga się jasnego rozróżnienia między ofiarą a sprawcą, między odpowiedzialnością a wygodnym relatywizmem. Domaga się pamięci, która nie jest rytuałem, lecz zobowiązaniem.
Bo historia, która nie zostaje rozliczona, nie znika. Ona wraca. Czasem w postaci nowych ideologii, czasem w formie społecznego gniewu, czasem jako głęboka nieufność wobec instytucji państwa. Wraca zawsze tam, gdzie zabrakło odwagi, by powiedzieć: to było zło, to była zbrodnia, to wymagało sprawiedliwości.
Ta krew naprawdę nie została rozliczona. I dopóki tak pozostanie, Grudzień ’70 nie będzie tylko historią. Będzie ostrzeżeniem.