Zanim zgaśnie znicz – o miłości, pamięci i byciu sobą

Kiedy przybywamy na cmentarz, w ciszy tego miejsca czujemy, że to przestrzeń paradoksu. Miejsce śmierci – a jednak tętni życiem. Z pozoru to królestwo milczenia, a jednak w powietrzu czuć szept modlitw, szelest kroków, trzask zapałek zapalających znicze. Między grobami przesuwają się sylwetki ludzi – jedni z bukietami, inni ze wspomnieniami, jeszcze inni z pytaniami, na które nikt już nie odpowie. W tym milczeniu najbardziej słychać życie. Słychać jego kruchość, jego rytm, jego nieustanne zmaganie. I wtedy dociera do nas prawda, że – jak pisał pewien filozof – „całym naszym istnieniem jesteśmy wplątani w walkę życia ze śmiercią”.

To nie jest walka w sensie dramatycznym, lecz raczej napięcie, które wypełnia każdą sekundę naszego istnienia. Życie wciąż pulsuje pomiędzy „teraz” a „potem”, pomiędzy tym, co przemija, a tym, co trwa. Cmentarz uświadamia nam, że ta walka nie jest tylko metaforą – ona rozgrywa się w naszych sercach, w naszych decyzjach, w naszych relacjach. Bo życie i śmierć nie są dwoma światami – to jeden i ten sam świat, przecięty niewidzialną linią, którą każdy z nas kiedyś przekroczy.

W tej walce uczestniczy każdy z nas. I choć próbujemy ją odsunąć, zapomnieć, zagłuszyć – ona wraca zawsze tam, gdzie płonie świeca, gdzie ktoś kładzie rękę na zimnym kamieniu, gdzie matka szeptem mówi do syna, który odszedł za wcześnie. Wystarczy spojrzeć na wypłowiały nagrobek, zatarte litery imienia i daty, by zrozumieć, że z tego świata naprawdę niewiele zabierzemy. Nasze wspomnienia, sukcesy, rzeczy – wszystko zostanie tu. To, co przejdzie dalej, to miłość. Tylko ona.

Nasza egzystencja rozpięta jest między nadzieją a rozpaczą. Każdy dzień to wybór kierunku. Śmierć pozostaje największym doświadczeniem samotności, ale i największym zaproszeniem do nadziei. Bo śmierć nie jest końcem. Jest drzwiami. Po drugiej stronie, w świetle, czekają ci, którzy przez lata trzymali nas za rękę, ocierali łzy, uczyli nas kochać. To oni – niewidzialni, a tak bliscy – tworzą niewidzialny tłum, który otacza nas w listopadowych dniach pamięci.

Patrząc na znicz, który powoli dogasa, widzimy w nim własne życie – płomień, który z każdą chwilą staje się słabszy, bardziej przejrzysty, aż w końcu zamienia się w ciepły dym, niknący w mroku. Każdy płomień to czyjaś historia. Czyjś los. Czyjeś imię wypowiedziane w ciszy. I po nas pozostanie cisza – ta „całkiem nieznośna”, jak pisał ks. Twardowski, „jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy, kiedy myślimy o kimś zostając bez niego”. Ale przecież nawet ta cisza ma sens, jeśli wypełniona jest miłością. Bo to miłość nadaje znaczenie wszystkim chwilom – także tym ostatnim.

Każdy grób przypomina o tym samym: że „kochamy wciąż za mało i stale za późno”. Zamiast więc wciąż powtarzać to zdanie, może wreszcie warto zacząć nim żyć. Miłość nie potrzebuje pośpiechu ani deklaracji – potrzebuje prawdy i obecności. Nasze ostatnie pożegnanie budujemy każdego dnia – spojrzeniem, gestem, przebaczeniem, czułością wobec tych, z którymi idziemy przez życie. Chodzi o to, by zostawić po sobie ślad nie tylko w kamieniu, ale w sercach ludzi, w ich wspomnieniach, w ich wierze w dobro. Bo – jak głosi stara maksyma – „trzeba iść przez życie tak, aby ślady naszych stóp nas przetrwały”.

Niech więc nasze epitafia przestaną być tylko poetyckimi frazami o przemijaniu. Nie piszmy już, że „śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” – zacznijmy ich kochać, zanim odejdą. Zanim zgaśnie znicz. Bo światło pamięci ma sens tylko wtedy, gdy rozświetla ciemność naszych serc, gdy przypomina, że jesteśmy tu po to, by być dla siebie nawzajem.

Benedykt XVI przypominał, że „święci, których czcimy, nie są tylko wzorem – są przyjaciółmi, którzy już przeszli drogę, którą i my zmierzamy”. To niezwykle zdanie nabiera dziś nowego znaczenia, gdy patrzymy na życie tych, którzy żyli krótko, ale w pełni. Wśród nich szczególnie bliski współczesnym jest błogosławiony Carlo Acutis – chłopak ery internetu, który w świecie kliknięć, lajków i chaosu informacji zachował czystość serca i autentyczność wiary.

Carlo powtarzał słowa, które dziś stają się duchowym testamentem jego pokolenia:

„Wszyscy rodzimy się jako oryginały, ale wielu umiera jako kopie.”

To nie tylko błyskotliwe zdanie – to oskarżenie współczesności i wezwanie do odwagi. Do tego, by nie pozwolić światu, by nas skopiował, by wykasował nasze wnętrze, naszą wyjątkowość, nasz ślad Boga. Carlo przypomina nam, że świętość nie jest luksusem dla wybranych – to codzienna decyzja. To wierność sobie i Prawdzie, nawet wtedy, gdy cały świat idzie w przeciwną stronę.

Bo pewnego dnia Bóg zapyta:

„Co dałeś Mi od siebie?”

I wtedy nie będzie liczyło się, ilu ludzi nas „polubiło”, ile razy kliknięto „obserwuj” czy „subskrybuj”. Liczyć się będzie tylko to, ilu ludzi dzięki nam pokochało. Ilu dzięki nam uwierzyło, że życie ma sens. Ilu zobaczyło w nas światło, które nie zgasło przedwcześnie.

Mamy jeszcze czas, by to zmienić. Ale nikt z nas nie wie, ile go zostało.
Dlatego właśnie dziś, w blasku zniczy, w zapachu wosku, w ciszy cmentarzy i w modlitwie za tych, którzy odeszli, warto uświadomić sobie jedno:

„Aby być sobą wreszcie, nie wystarczy mieć czas. Trzeba mieć odwagę.”

Bo zanim zgaśnie znicz – zanim ostatni płomień odbije się w naszych oczach – trzeba zapalić coś większego: ogień serca, który świeci dalej niż śmierć.