Samostanowienie czy samodestrukcja?

To nie jest zapowiedź. To już się wydarzyło. Nie mówimy o hipotetycznych scenariuszach, lecz o faktach, które dzieją się na naszych oczach. Kościół, który przez dwa tysiące lat uczył, że prawda nie zależy od głosowania, dziś sam organizuje plebiscyt na Ewangelię. I choć brzmi to jak ponury żart – tak wygląda rzeczywistość po włoskiej Drodze Synodalnej, niemieckich błogosławieństwach „dla wszystkich” i medialnych gestach na Jasnej Górze, które rozmyły sens Eucharystii. Trzy miejsca. Trzy symbole. Trzy stacje duchowego zamętu.

Kościół włoski – kolebka świętych, mistyków i teologów – zatwierdził właśnie dokument końcowy swojej Drogi Synodalnej.
Tekst, który miał być owocem czteroletniego rozeznania, stał się manifestem „nowej wrażliwości”, w którym słowo „nawrócenie” znika pod warstwą pojęć takich jak „inkluzja”, „różnorodność”, „dialog” i „akceptacja”. W dokumencie liczącym 75 paragrafów mowa jest o „promowaniu uznania i wsparcia osób homoseksualnych i transseksualnych”, o „przezwyciężaniu postaw dyskryminacyjnych”, o wspieraniu „dni walki z homofobią i transfobią”. Nie ma natomiast ani jednego wezwania do życia w łasce uświęcającej, ani jednego słowa o grzechu, ani jednego o sakramentalnym nawróceniu.

To nie jest język Ewangelii. To język agend społecznych, które od lat próbują przekształcić Kościół w organizację terapeutyczną. To już nie wspólnota świętych i grzeszników, lecz klub wzajemnego zrozumienia. Nie ma już mowy o odkupieniu – jest mowa o akceptacji siebie. Nie ma wezwania do prawdy – jest propozycja empatii. To właśnie z tej atmosfery narodził się duch nowego katolicyzmu: miłosierdzia bez prawdy i wolności bez odpowiedzialności.

Nie przypadkiem jednym z pierwszych, którzy zachwycili się włoskim dokumentem, był o. James Martin SJ – jezuita, który od lat próbuje „zreformować” nauczanie Kościoła na temat moralności. W jego teologii grzech jest raną emocjonalną, a zbawienie – samorealizacją. Martin jest dziś symbolem nowej szkoły duchowości, w której Bóg ma być miły, łagodny, bez wymagań, a Kościół ma przytulać wszystkich – nawet jeśli przytulając, przestaje mówić prawdę. To ten sam duch, który stworzył dokument Fiducia supplicans – pierwszy oficjalny tekst watykański dopuszczający błogosławienie par jednopłciowych.

Dla o. Martina był to moment triumfu. Dla świata – znak „postępu”. Dla wiernych – chwila bólu i zagubienia. Bo Fiducia supplicans – mimo zapewnień o pastoralnym charakterze – stała się faktycznym przyzwoleniem na błogosławienie relacji, które Kościół od zawsze uznawał za sprzeczne z Ewangelią. Znak został rozluźniony. A kiedy rozluźnia się znak, rozluźnia się także sumienie.

W obliczu zamieszania głos zabrał kardynał Robert Sarah – były prefekt Kongregacji ds. Kultu Bożego. Powiedział wprost: Fiducia supplicans „zagraża jedności Kościoła” i „tworzy zamęt w sercach wiernych”. Zwrócił uwagę na coś fundamentalnego: liturgia nie jest prywatnym teatrem księdza ani wspólnoty. Liturgia to publiczne wyznanie wiary Kościoła. Jeśli zaczyna wyrażać coś, co jest sprzeczne z prawdą objawioną, przestaje być miejscem łaski, a staje się sceną ideologiczną. To, co miało być gestem pastoralnym, stało się kamieniem milowym w drodze do akceptacji błędu. I właśnie dlatego włoska Droga Synodalna jest tak groźna. Nie dlatego, że wprost zmienia doktrynę – ale dlatego, że zmienia język, a przez język zmienia myślenie. Najpierw znika słowo „grzech”. Potem znika pojęcie „prawdy”. Na końcu znika sens krzyża. I to jest dramat, który dziś obserwujemy: Kościół, który miał przemieniać świat, zaczyna być przez świat przemieniany.

W niemieckim Ravensburgu duszpasterka Angelika Böhm prowadzi tzw. „Segenskirche” – kościół błogosławieństw. To miejsce, w którym każdy może otrzymać błogosławieństwo – bez względu na sytuację życiową, stan, orientację czy zgodność z nauką Kościoła. „Dlaczego miałabym odmówić komuś Bożego błogosławieństwa?” – mówi. „Każdy ma prawo do miłości, każdy do akceptacji.” W ten sposób z błogosławieństwa, które jest modlitwą o łaskę, robi się akt potwierdzenia – sygnał akceptacji, a nawet afirmacji tego, co z Ewangelią nie ma nic wspólnego.

To jest nowy etap herezji: błogosławienie bez nawrócenia. Gest, który ma wzruszać, ale nie wymaga przemiany serca.
Liturgia zamienia się w terapię, a teologia w psychologię emocji. To nie Kościół służy człowiekowi – to człowiek przepisuje Kościół na własny użytek. I choć wydaje się, że to tylko lokalna inicjatywa, w rzeczywistości to laboratorium przyszłości. Bo jeśli błogosławieństwo przestaje oznaczać prośbę o łaskę, a staje się formą społecznej akceptacji – wtedy sakramenty tracą sens, a Kościół przestaje być znakiem zbawienia.

4 października 2025 roku na Jasnej Górze odbyła się tzw. „Pielgrzymka z obrzeży Kościoła”. Wśród uczestników – transpłciowy aktywista, który publicznie przyjął Komunię Świętą, ogłaszając, że „Kościół uznał jego tożsamość”. Nie jest tu najważniejsza osoba, lecz znak. Bo znak Komunii Świętej jest publicznym wyznaniem wiary i jedności z nauką Kościoła. Jeśli ten znak zostaje wykorzystany do promowania narracji, która zaprzecza chrześcijańskiej antropologii, to powstaje coś, co teologia nazywa zgorszeniem – czynem publicznym, który popycha innych do błędu.

Kościół ma obowiązek chronić świętość sakramentu. Dlatego prawo kanoniczne mówi jasno:
kan. 916 – nikt świadomy grzechu ciężkiego nie powinien przystępować do Komunii bez spowiedzi;
kan. 915 – szafarz nie może dopuścić do Komunii tych, którzy uparcie trwają w jawnym grzechu.
To nie są przepisy dyskryminacji – to akty miłosierdzia, bo Komunia to nie nagroda za poprawność, ale tajemnica świętości.
A jeśli znak staje się komunikatem sprzecznym z wiarą, wierni mają prawo i obowiązek zareagować.

Deklaracja Dignitas infinita przypomina to, co w chrześcijaństwie oczywiste, a dziś zapomniane: „Płeć (sex) i gender można odróżniać, ale nie rozdzielać.” „Należy odrzucić wszelkie próby zaciemniania różnicy płci.” „Rzeczywistość stworzona nas uprzedza – trzeba ją przyjąć jako dar.” To nie opinie konserwatystów. To nauczanie Magisterium Kościoła zatwierdzone przez papieża. Kiedy więc ktoś mówi, że „Kościół uznał zmianę płci”, odpowiadam: nie. Kościół uznaje godność każdej osoby, ale nie uznaje kłamstwa o naturze człowieka.

Dietrich von Hildebrand, jeden z najważniejszych myślicieli XX wieku, pisał o „letargu strażników”. O biskupach, którzy milczą, gdy powinni mówić. O pasterzach, którzy boją się krzyku mediów bardziej niż utraty owiec. To właśnie ten letarg sprawia, że modernizm rozlewa się po Kościele jak cień. Zaczyna się od pojedynczych dokumentów, od „pastoralnych gestów”, od ciepłych słów o empatii. A kończy się utratą sensu: sakramentu, grzechu, zbawienia.

We Włoszech – synodalny dokument, który zastępuje Objawienie konsensusem. W Niemczech – kościół błogosławieństw, który zamienia wiarę w emocję. W Polsce – gest Komunii, który zamienia sakrament w przekaz medialny. Trzy stacje. Trzy znaki. Jedno ostrzeżenie: Gdy Kościół zaczyna klaskać światu, świat przestaje słuchać Kościoła, bo prawda, która się podoba, nie zbawia. Zbawia prawda, która boli – i która wymaga.

Miłość nie polega na tym, że wszystko wolno. Miłość polega na tym, że Bóg wchodzi w grzech, by go przemienić – nie by go usprawiedliwić. Miłość bez prawdy nie jest miłością. To emocja, która nie prowadzi do nieba. A błogosławieństwo, które aprobuje błąd, nie jest błogosławieństwem. To teatr, w którym znika świętość.

Dlatego trzeba to powiedzieć jasno: Osoba – zawsze godna. Prawda – nienegocjowalna. Eucharystia – święta. Błogosławieństwo – nie pieczątka na grzechu. Kościół – nie laboratorium emocji, ale wspólnota zbawienia. To już się wydarzyło. Nie czekamy na przyszłość – żyjemy w niej. Rzym, Ravensburg, Jasna Góra – trzy stacje zamętu, które pokazują, jak bardzo potrzebujemy powrotu do źródła. Do prostoty, do odwagi, do świętości. Nie po to, by kogoś wykluczyć, ale by ocalić sens wiary. Bo jeśli Kościół stanie się tylko lustrem społeczeństwa, przestanie być światłem świata. A wtedy pytanie Jezusa stanie się dramatycznie aktualne:
„Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę, gdy przyjdzie?”