Programowanie sumień: od skali F do kultury cancel

Nie jest przypadkiem, że w epoce, w której wszystko wolno nazwać „postępem”, tak wiele energii inwestuje się w rozbrojenie samych słów „prawda”, „autorytet”, „rodzina” i „sumienie”, bo gdy słowa tracą ostrość, rzeczywistość przestaje stawiać opór, a człowiek – pozbawiony punktów orientacyjnych – staje się podatny na każdy nowy rytuał, który obiecuje ciepło i akceptację zamiast wymogu i cnoty; nie jest przypadkiem, że Herbert Marcuse, ideolog Nowej Lewicy i strateg neomarksizmu, wskazywał już w połowie XX wieku, iż rewolucja nie musi wyglądać jak barykada, bo skuteczniejsza jest „przenikająca i rozproszona dezintegracja systemu”, która działa cicho i metodycznie: przez redefinicje, algorytmy, miękkie procedury i psychologiczne ramy, w których wstydzi się już nie zła, ale dobra, a nagradza nie wierność, lecz dezercję.

Jeżeli ktoś pyta, jak dochodzi się do takiej zmiany paradygmatu bez spektakularnych przewrotów, odpowiedź prowadzi nas do narzędzi wyprodukowanych przez szkołę frankfurcką i jej krąg: do języków analizy, które pod pretekstem neutralności naukowej uczyniły z samej normatywności podejrzenie, a z autorytetu – oskarżenie; i właśnie tutaj wchodzi na scenę „skala F”, ów psychometryczny detektor „skłonności faszystowskich”, który – od lat 40. i 50. – zaczął działać jak filtr podejrzeń wobec wszystkiego, co łączyło się z tradycją, hierarchią, rodziną i przekazem międzypokoleniowym.

Podstawą „skali F” był – jak przypominają archiwa – kwestionariusz używany przez Ericha Fromma już na początku lat trzydziestych, przejęty do „Studium o rodzinie i autorytecie” z 1936 roku, a następnie – w wersji amerykańskiej – wygładzony z jawnie marksistowskiej terminologii tak, by korespondował z gustami demokratycznej publiczności: zamiast „osobowości rewolucyjnej” przeciwstawionej „autorytarnej” pojawiła się „osobowość demokratyczna”, a treści wcześniej uznawane za jawnie rewolucyjne oznaczono jako „wspierające demokrację”; równolegle przesunięto akcenty z wyjaśnień społeczno-ekonomicznych na interpretacje psychologiczne, co praktycznie odcinało narzędzie od zewnętrznej falsyfikacji i empirycznej kontrory – tym bardziej że w uzasadnieniach teoretycznych de facto przyjmowano antypozytywistyczną tezę, iż tej teorii weryfikacja nie jest potrzebna.

Główna myśl tej linii badań – idąca tropem freudomarksizmu Reicha – głosiła, iż surowe wychowanie rodzi nienawiść dzieci do rodziców, tłumioną strachem, więc przerabianą na idealizację i uległość wobec autorytetu; do tego dokładano wątki seksualne, sugerując, że u podłoża osobowości autorytarnej tkwi stłumiony konflikt, który kanalizuje się w wrogości wobec ojca, a dalej – w „skłonnościach faszystowskich”; i wreszcie pojawia się instrument: „F” jak „fascism”, narzędzie pomiaru domniemanej podatności na faszystowską ideologię, które – w wersji kalifornijskiej – rozbudowano o skale antysemityzmu, etnocentryzmu oraz „polityczno-ekonomicznego konserwatyzmu”, wkładając do jednego kosza z grzechem nienawiści również sceptycyzm wobec inżynierii społecznej i przywiązanie do tradycyjnego ładu.

Dlaczego więc „F” znaczy faszyzm, a nie „N” jak nazizm, skoro to narodowy socjalizm zaciążył na Europie krwią i grozą eksterminacji, a we wczesnych publikacjach, również w samej „Dialektyce oświecenia”, terminologia obracała się jednak wokół faszyzmu? Odpowiedź jest jednocześnie prosta i niewygodna: faszyzm – choć autorytarny – w wielu miejscach stanowił ideologiczną alternatywę niby to „między” kapitalizmem a komunizmem, pozostając zarazem jego śmiertelnym rywalem; i dlatego w kręgach komunistycznych po wojnie to słowo nadawało się idealnie na pałkę retoryczną – szeroką, elastyczną, pojemną, nie wymagającą precyzyjnych definicji; w dodatku w Europie po 1945 roku przetrwała Hiszpania Franco, utożsamiana powierzchownie z faszyzmem, co pozwalało utrzymać retoryczną temperaturę i kierować moralny gniew w stronę przeciwników komunizmu, nie powiązanych bezpośrednio z nazistowską eksterminacją; tak właśnie urodził się wygodny skrót, który – wbrew historii – przetrwał w języku do dziś.

Nie chodzi jednak tylko o historię słowa – chodzi o konsekwencje jego użycia: ponieważ „F” przyklejono do wszystkiego, co pachniało autorytetem i tradycją, to w praktyce – wraz z rozbudową skal pomocniczych – zaczęto piętnować jako „potencjał faszystowski” takie cechy jak szacunek dla ojca i matki, zaufanie do nauczyciela, religijność, patriotyzm, dyscyplinę pracy, upór, cierpliwość, sceptycyzm wobec mód ideologicznych, respekt dla norm i hierarchii, a nawet większe zaufanie do własnej rodziny niż do abstrakcyjnej „wspólnoty ludzkości”; i kiedy ktoś pytał o procedurę – odpowiadano, że to nauka, psychologia, standaryzacja, kwestionariusze, skale, procenty, a więc – dowód; efekt był taki, że z pozycji autorytetu akademickiego rozpoczęto publiczną stygmatyzację ideowych przeciwników pod pozorem neutralnej diagnozy, co miało naturalną kontynuację: w latach 80. pojawia się „Right-Wing Authoritarianism” Boba Altemeyera, czyli model „autorytaryzmu prawicowego”, który cementuje skojarzenie: prawość i wierność – to już nie cnoty, ale symptomy zagrożenia demokracji.

Ale to nie koniec: faszyzm – dzięki tej długiej inżynierii pojęciowej – został konsekwentnie sklejony z patriotyzmem, bo gdy język i skale uczą, że lojalność wobec wspólnoty narodowej to „etnocentryzm”, a szacunek dla tradycji to „sztywność poznawcza”, a przywiązanie do symboli i bohaterów to „kult autorytetu”, wówczas wystarczy kilka kampanii medialnych, kilka orzeczeń quasi-eksperckich, kilka podręcznikowych ramek i kilka seriali obyczajowych, by młode pokolenie zaczęło słyszeć prosty przekaz: miłość do ojczyzny to już nie cnota, ale ryzyko, które zaledwie krok dzieli od nienawiści; i w tej samej ramie można potem bezkarnie posługiwać się oksymoronem „tolerancja represywna”, zgodnie z logiką Marcusego: bronić wszelkiej ekspresji poza tą, która wyrasta z ładu moralnego, i kneblować każdy głos, który przypomina o prawdzie wyższej niż emocja i preferencja.

Jeżeli ktoś powie, że to teoria spiskowa – niech wsłucha się w język życia publicznego: jak często cnoty nazwano „uprzywilejowaniem”, dyscyplinę „opresją”, prawo rodziców do wychowania „fundamentalizmem”, szkołę wymagającą „niedostosowaną”, a Kościół nauczający – „nienawistnym”; i jak często próbuje się ograniczać prawo do obecności w przestrzeni publicznej tym, którzy nie chcą zamieniać prawdy w głosowanie; i jak często legitymizuje się asymetrię: aktywistyczne projekty „edukacyjne” mają pełny dostęp do szkół pod sztandarem „włączania”, podczas gdy wspólnoty rodziców i nauczycieli muszą prosić o pierwszą zgodę, drugą zgodę i pieczęć „neutralności”, zanim powiedzą dzieciom, że dobro i prawda istnieją naprawdę.

W takim klimacie wystarczy kilkanaście lat konsekwencji, by wychować obywatela szybkiego w reakcji i powolnego w myśleniu, żądającego ochrony dla każdej wrażliwości, ale niezdolnego do rozróżnienia między emocją a argumentem; i wystarczy kilkanaście tysięcy lekcji, by wdrukować w pamięć zbiorową przekonanie, że granice są z natury przemocą, a zatem miłość, która jest sztuką granic, staje się podejrzana; i wystarczy kilka wytycznych, by zamienić sumienie w narzędzie potwierdzania uczuć, a szkołę – w laboratorium zmian, gdzie miarą postępu jest nastrój, nie rozum.

Dlatego właśnie dziś mówi się „wolność”, a praktykuje kneblowanie: wolność zredukowana do ekspresji bez odpowiedzialności staje się narzędziem silniejszych, którzy decydują, co wolno mówić głośno, a co tylko szeptem; i dlatego mówi się „tolerancja”, a praktykuje asymetrię, w której jedni mogą obrażać pamięć większości, a drudzy – mają co najwyżej prawo do przekonań prywatnych; i dlatego mówi się „neutralność”, a praktykuje selekcję, w której „neutralne” jest zawsze to, co rozmontowuje normy, a „upolitycznione” – to, co je wzmacnia.

Co robić – zapyta ktoś – skoro skala przerodziła się w stygmat, a język w jarzmo; po pierwsze, trzeba odzyskać słowa, bo kto ma słowa, ma rzeczywistość: trzeba mówić „prawda” bez cudzysłowu, „autorytet” bez przeprosin i „rodzina” bez przypisków, że chodzi o „jedną z możliwych konfiguracji opiekuńczych”; po drugie, trzeba bronić prawa rodziców do wychowania jako prawa naturalnego, które nie pochodzi od państwa ani nie wygasa wraz z modami, bo rodzicielstwo nie jest licencją ideologicznego urzędu, lecz zobowiązaniem miłości; po trzecie, trzeba odbudować szkołę jako dom nauki cnoty intelektualnej – najpierw prawdy, potem dyskusji; najpierw faktów, potem opinii; i trzeba to zrobić nie tylko deklaracją, lecz organizacją: podręcznikami, programami, nauczycielami, którzy są świadkami, nie animatorami nastrojów.

Po czwarte, trzeba bronić prawa do niezgody: wolność słowa nie istnieje po to, aby powtarzać banały, lecz po to, by chronić zdanie mniejszości, gdy jest prawdziwe; a jeśli dziś jakaś mniejszość ma kiedykolwiek odzyskać głos, to jest nią mniejszość odważnych, którzy nie zgodzą się, by skala uczyniła z nich „podejrzanych” tylko dlatego, że kochają porządek; po piąte, trzeba tworzyć instytucje pamięci – rodziny, parafie, stowarzyszenia i szkoły – bo pamięć uczy wierności, a wierność jest antycypacją przyszłości, nie reliktem przeszłości; i po szóste, trzeba świadomie demaskować kneblującą tolerancję: pokazywać asymetrie, nazywać podwójne standardy, piętnować nadużycia i głośno mówić, że nie zgadzamy się na psychologiczne ramy, w których cnota staje się winą.

Ktoś powie, że to będzie kosztować – i będzie miał rację, bo wszystko, co jest warte przyszłości, kosztuje; lecz w tym właśnie sensie św. Augustyn miał rację, gdy pisał: „Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą” – bo walka o język, o sumienie, o szkołę i o prawa rodziców nie polega na wzajemnym wrzasku, ale na wytrwałym budowaniu: lepszych szkół, które uczą myślenia; lepszych mediów, które szanują inteligencję widza; lepszych wspólnot, które uczą wierności; lepszych dzieł kultury, które pokazują piękno prawdy; i wreszcie – lepszych domów, w których dzieci uczą się słów „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam” i „będę”, bo te cztery słowa bardziej cywilizują świat niż setki uchwał o „inkluzywności”.

Dlatego trzeba wprost powiedzieć: skala, która miała mierzyć faszyzm, zamieniła się w sito do odsiewania cnót; „F” – dzięki długiej propagandzie – stało się pałką, którą bije się w patriotyzm; a tolerancja – nadużywana – stała się narzędziem kneblowania tych, którzy przypominają, że wolność bez prawdy degeneruje się do kaprysu; jeśli jednak odzyskamy język i odwagę, jeśli znów uznamy, że autorytet to odpowiedzialność, a nie dominacja, jeśli przestaniemy się bać mówić, że rodzina jest instytucją pierwszą i niezastępowalną, jeśli będziemy uczyć dzieci, że granice nie są przemocą, tylko warunkiem miłości – wówczas żaden kwestionariusz nie wyrwie z nich zdolności rozróżniania dobra od zła, cnoty od wady, odwagi od agresji.

Niech więc nikt nam nie wmówi, że obrona autorytetu to nostalgia, że wierność jest staroświecka, że ojcostwo i macierzyństwo to „konstrukty”, a klasyczna edukacja jest „barierą rozwoju”; prawdziwa nowoczesność polega na życiu w prawdzie o człowieku, a prawdziwa tolerancja – na cierpliwości wobec ludzi, nie na zgodzie na kłamstwo; a jeśli dziś mamy cokolwiek dać młodym, to właśnie to: dziedzictwo, które nie krępuje, tylko uwalnia; miłość, która nie schlebia, tylko wymaga; i wiarę, która nie hałasuje, tylko prowadzi; dopóki o to walczymy – zwyciężamy, nawet jeśli świat nazwie to porażką, bo cywilizacja powstaje z tysięcy punktów oporu, które łączy ten sam język – obowiązku, autorytetu i miłości.