Każda epoka obiecywała sobie, że stworzy lepszego człowieka. Każda wierzyła, że można zbudować świat bardziej sprawiedliwy, bardziej nowoczesny, bardziej „humanitarny”. I każda popełniała ten sam błąd — próbowała dokonać tego bez Boga. Dzisiejszy świat nie jest wyjątkiem. Przeciwnie — jest kulminacją tego starego marzenia, które od początku pachniało pychą. Postmodernizm, ubrany w język wolności, różnorodności i tolerancji, stał się nową wersją dawnego mitu: że człowiek może sam siebie stworzyć. Nie potrzebuje już Objawienia, bo ma technologię. Nie potrzebuje sumienia, bo ma emocje. Nie potrzebuje prawdy, bo ma narrację. I właśnie w tym tkwi jego dramat — w tej iluzji boskości, która zawsze kończy się upadkiem.
Antonio Gramsci, więziony przez faszystów włoski komunista, zrozumiał, że nowy człowiek nie powstanie przez rewolucję uliczną, lecz przez rewolucję kulturową. W swoich „Zeszytach filozoficznych” pisał, że aby zdobyć władzę, trzeba przejąć kulturę: szkoły, media, uniwersytety i Kościół. To one kształtują język, myślenie, wartości i sposób rozumienia świata. Gramsci nie potrzebował karabinów — wystarczyły mu katedry, podręczniki i autorytety. Tak narodziła się koncepcja hegemonii kulturowej – subtelnej, ale potężnej broni, dzięki której można zmieniać nie tylko społeczeństwa, ale samą ludzką naturę. Dzisiaj ta rewolucja jest w pełni zrealizowana. Zmieniła język, moralność, edukację i sposób, w jaki ludzie rozumieją siebie. Zamiast walki klas mamy walkę płci. Zamiast ideału prawdy – ideologię percepcji. Zamiast Ewangelii – katechizm emocji.
Postmodernizm, jak ujął to Zygmunt Bauman, rozpuścił człowieka w płynnej nowoczesności. Wszystko stało się tymczasowe, zmienne i bez korzeni. W świecie „technopłynnego człowieka” nic nie ma trwałej formy: ani rodzina, ani tożsamość, ani prawda. Wartości, które kiedyś stanowiły o godności człowieka, dziś są traktowane jak przeszkoda w „rozwoju”. Zastąpiła je płynność, przypadkowość i indywidualna narracja, którą można zmieniać jak zdjęcie profilowe. Prawda stała się opinią, moralność – kwestią gustu, a grzech – wyborem stylu życia. Człowiek, który kiedyś szukał sensu, dziś szuka wrażeń. W efekcie nie jest ani wolny, ani szczęśliwy. Jest zagubiony, zdezorientowany i podatny na manipulację.
Fulton J. Sheen, prorok XX wieku, przewidział ten moment. Ostrzegał, że przyjdzie czas, gdy człowiek nie tylko odrzuci Boga, ale zaprzeczy samemu sobie. Mówił, że Antychryst nie przyjdzie jako tyran, ale jako „człowiek pokoju”, który w imię miłości zacznie relatywizować grzech i negować prawdę. „Szatan – pisał Sheen – nie przyjdzie w czerwonym płaszczu i z widłami. Przyjdzie jako ktoś, kto mówi: wierz w siebie, słuchaj siebie, bądź sobą”. I oto żyjemy w epoce, która czyni z człowieka absolut. Człowiek postmodernistyczny jest swoim własnym bogiem, swoim własnym prorokiem i swoim własnym zbawcą. Nie zna już Dekalogu, ale zna tysiące zasad rozwoju osobistego. Nie odróżnia dobra od zła, ale potrafi rozróżnić ton emocjonalny w poście na Instagramie.
Nowy człowiek, który miał być wolny od wszelkich ograniczeń, stał się niewolnikiem swoich pragnień. W imię wolności zniewolił się własnymi emocjami. W imię samorealizacji zatracił siebie. Świat, który zrezygnował z prawdy, musiał wymyślić jej substytut — tzw. „autentyczność”. W miejsce dobra i zła wprowadzono pojęcia „komfortu” i „dyskomfortu”. Moralność stała się kwestią samopoczucia, a grzech — błędem w komunikacji. To świat, w którym nie ma już winy, ale są „niezrozumienia”. Nie ma zdrady, ale są „złe decyzje”. Nie ma kłamstwa, ale są „różne punkty widzenia”. To świat, w którym zło nie krzyczy już z nienawiścią — ono uśmiecha się z troską i oferuje pomoc.
Roger Scruton ostrzegał, że gdy kultura odetnie się od religii, przestanie być kulturą, a stanie się rozrywką. To właśnie się dzieje. Kultura przestała kształtować człowieka, a zaczęła go bawić. Uczelnie produkują nie myślicieli, lecz aktywistów. Media nie informują, lecz formatują. Sztuka nie podnosi ducha, lecz prowokuje jego upadek. Scruton pisał, że zdrowe społeczeństwo potrzebuje zdrowej kultury, a zdrowa kultura potrzebuje sacrum. Bez tego człowiek traci nie tylko sens, ale i kierunek. Bo jeśli nie wiesz, dokąd idziesz, każdy dźwięk, każdy impuls, każda ideologia może cię poprowadzić. I właśnie tak działa dzisiejszy świat – nie wychowuje, lecz ogłupia. Nie uczy, lecz uzależnia. Nie inspiruje, lecz rozprasza.
Benedykt XVI dostrzegł ten proces jeszcze głębiej. Pisał, że neopogaństwo wyrasta dziś z wnętrza chrześcijaństwa. To nie świat jest ateistyczny – to wierzący przestali wierzyć. Zamiast Ewangelii głoszą samopoczucie. Zamiast ascezy – psychologiczne warsztaty. Zamiast krzyża – pozytywne afirmacje. Ratzinger ostrzegał, że Europa, która wyrzekła się Boga, wyrzekła się samej siebie. Bo bez Boga człowiek nie wie już, kim jest. Nie wie, co znaczy „człowiek”. Kiedy przestaje wierzyć w Stwórcę, przestaje rozumieć stworzenie. Wtedy wszystko staje się względne – nawet człowieczeństwo.
Żyjemy w epoce, w której technologie obiecują nieśmiertelność, a ideologie – wieczne szczęście. Ale te obietnice są stare jak świat. To echo dawnego szeptu z Edenu: „będziecie jak bogowie”. Transhumanizm i posthumanizm to nie nowa filozofia – to stara herezja ubrana w kod binarny. Człowiek chce być doskonały, ale bez łaski. Chce wieczności, ale bez Boga. Chce zbawienia, ale bez krzyża. I to właśnie jest „stary błąd nowego człowieka” – próba stworzenia raju na ziemi, który zawsze kończy się piekłem w sercu.
Warto zapytać: dokąd to wszystko zmierza? W stronę chaosu, który sam nazywa postępem. W stronę społeczeństwa, które nie zna już dobra, bo boi się go nazwać. W stronę świata, w którym wstyd będzie grzechem, a grzech – prawem. W stronę człowieka, który nie wierzy już w Boga, ale wierzy w swoje kliknięcia. Ten świat nie potrzebuje cenzury – wystarczy mu scrollowanie. Nie potrzebuje więzień – wystarczy feed dopaminowy. Nie potrzebuje tyranów – wystarczy lajków. Właśnie tak rodzi się nowy totalitaryzm – miękki, uśmiechnięty, pozbawiony przemocy, ale pełen kontroli.
A jednak nad tym wszystkim wciąż unosi się echo Ewangelii. Bo człowiek, choć zapomniał o Bogu, nie potrafi wymazać z siebie Jego obrazu. Nawet w epoce ciemności, człowiek wciąż tęskni za światłem. Dlatego każda epoka rewolucji kończy się powrotem do źródła. Bo żaden nowy człowiek nie zdoła zabić Stwórcy, który oddał za niego życie. I choć świat może milczeć o prawdzie, prawda wciąż przemawia — w sumieniu, w ciszy, w miłości, która nie jest emocją, lecz ofiarą.
Nowy człowiek? Tak, istnieje. Ale nie ten z laboratoriów ideologii. Nowy człowiek to ten, który narodził się z wody i Ducha. Ten, który odrzuca pychę, by przyjąć pokorę. Ten, który nie boi się być wierny, choć świat nazywa to głupotą. Bo wbrew pozorom historia wciąż powtarza się na nowo. Człowiek stary wciąż próbuje zająć miejsce Boga. A Bóg, niezmienny i cierpliwy, wciąż mówi do niego jednym zdaniem: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.”