W dziejach Kościoła są takie postaci, które zostawiły po sobie nie tylko idee, ale także duchowe zgliszcza. Współczesna narracja – ta, którą chętnie powtarzają liberalne uniwersytety i medialne biografie – uczyniła z Marcina Lutra ikonę odwagi, buntownika, który rzekomo wyzwolił człowieka z kajdan Kościoła. Ale jeśli spojrzeć głębiej, w ciszy źródeł, w mrok jego własnych słów, wbrew całej nowoczesnej mitologii „reformacji”, widzimy nie wybawiciela, lecz architekta duchowego rozbicia, które do dziś toczy Europę od środka. Luter nie był reformatorem. Był rewolucjonistą. Nie próbował uleczyć ran Kościoła – on przeciął jego serce. Nie szukał prawdy – on ją zastąpił uczuciem. Nie wzywał do wiary – lecz do emocji. A z emocji uczynił dogmat.
Wielokrotnie powtarzana legenda głosi, że młody Luter, przestraszony błyskawicą, złożył ślub świętej Annie, że jeśli przeżyje, zostanie mnichem. Opowieść ta brzmi niemal teatralnie: dramat natury, młodzieniec w przerażeniu, decyzja zrodzona z lęku – i początek duchowej drogi. Tyle że ten obraz jest efektem protestanckiej propagandy, mającej stworzyć z Lutra figurę mistycznego wybrańca. Prawda jest bardziej brutalna. Przed wstąpieniem do klasztoru Luter uczestniczył w pojedynku, który zakończył się śmiercią człowieka. W obliczu konsekwencji – zarówno prawnych, jak i moralnych – uciekł tam, gdzie ręka wymiaru sprawiedliwości go nie dosięgnie. Klasztor nie był więc owocem powołania, lecz miejscem schronienia. Nie był aktem wiary, lecz lęku. I z tego lęku narodziła się później teologia, która – pod pozorem odkrycia łaski – stała się manifestem duchowej ucieczki od prawdy.
W murach klasztoru Luter zmagał się z własnym sumieniem. Modlił się godzinami, biczował ciało, pościł, spowiadał się wielokrotnie, jakby wciąż próbował zagłuszyć coś, czego nie chciał nazwać. Jego duchowy dramat nie był jednak drogą oczyszczenia – był narastającą frustracją. Nie mógł uwierzyć, że Bóg przebacza. Nie rozumiał, że łaska nie jest uczuciem, lecz rzeczywistością. Chciał ją odczuwać, dotknąć, zrozumieć intelektem – a kiedy tego nie doświadczał, popadał w rozpacz.
Z tego stanu narodziła się jego nowa teologia, która z czasem stała się potężną herezją. Luter uznał, że człowiek jest całkowicie zdeprawowany i że łaska nie przemienia go od wewnątrz, lecz tylko zakrywa grzech niczym płachtą. W jego wizji Bóg nie oczyszcza, nie leczy, nie prowadzi – On jedynie udaje, że nie widzi. W ten sposób świętość została zastąpiona usprawiedliwieniem pozornym. Nie trzeba było już się nawracać, wystarczyło wierzyć, że Bóg „nie patrzy”.
Św. Tomasz z Akwinu, kilka wieków wcześniej, napisał słowa, które w tym kontekście brzmią jak wyrok: „Łaska nie niszczy natury, lecz ją doskonali.” Dla Lutra to zdanie byłoby herezją. On bowiem nie wierzył, że człowiek może zostać przemieniony. Wystarczyło mu, że może być „usprawiedliwiony”. I dlatego mógł napisać słynne, przerażająco szczere zdanie: „Grzesz śmiało, ale wierz jeszcze śmielej.” To nie był manifest wiary. To była kapitulacja rozumu i sumienia.
Najbardziej wstrząsającym aspektem myśli Lutra jest jego stosunek do Eucharystii. Nigdy nie pogodził się z faktem, że Msza jest Ofiarą. Nie mógł znieść idei kapłaństwa, które łączy człowieka z Bogiem poprzez sakrament. Uważał to za „bałwochwalstwo papistów”. W jego pismach znajdujemy zdania, które powinny wstrząsnąć każdym chrześcijaninem:
„Msza to największe bluźnierstwo, jakie kiedykolwiek wymyślił człowiek.”
„Jeśli usuniemy Mszę, zwyciężymy całe papiestwo.”
„Msza jest rzeczą złą, ponieważ przedstawia się ją jako ofiarę.”
I wreszcie: „Zniszczymy Mszę, a zniszczymy papieża.”
Nie są to metafory. To strategia. Dla Lutra Msza mogła być wszystkim – modlitwą, wspomnieniem, spotkaniem – ale nigdy Ofiarą. A gdy zniszczył Ofiarę, zniszczył ołtarz. Z liturgii wyrzucił słowa: „Ofiaruję Tobie, Panie.” Usunął moment, w którym kapłan staje przed Bogiem jako pośrednik. W ten sposób rozbił nie tylko liturgię, ale cały porządek duchowy świata. Bo Kościół bez Ofiary przestaje być Kościołem. Staje się wspólnotą wspomnień, teatrem emocji, w którym każdy jest kapłanem samego siebie.
Nieprzypadkowo Luter szydził z papieża, nazywając go „diabłem w świątyni Boga.” Nienawiść do hierarchii była naturalnym skutkiem nienawiści do ołtarza. Kto burzy Ofiarę, musi zniszczyć kapłaństwo. A kto zniszczy kapłaństwo, ten zniszczy Kościół.
W kazaniach Lutra odnajdujemy język, który zaskakuje brutalnością.
To nie są metafory. To diagnoza duchowej nienawiści wobec samego aktu poznania.
W jednym z jego kazań czytamy:
„Rozum to największa k… diabelska; z natury swojej i sposobu bycia jest szkodliwą k…; prostytutką, prawdziwą k… diabelską, k… zeżartą przez świerzb i trąd, którą powinno się zdeptać nogami i zniszczyć ją i jej mądrość… Rzuć jej w twarz plugastwo, aby ją oszpecić. Rozum jest utopiony w chrzcie. Zasługiwałby na to, aby go wyrzucono w najbrudniejszy kąt domu, do wychodka.”
To nie jest retoryczna przesada. To deklaracja wojny. Luter gardził rozumem, bo rozum stawiał granice jego emocjom. Dla niego wiara była irracjonalna, czysto wewnętrzna, uczuciowa. Święty Tomasz uczył, że „Wiara jest aktem rozumu, który zgadza się z prawdą Bożą.” Luter postawił rozum w pozycji wroga. I w ten sposób stworzył duchowy mechanizm, który do dziś niszczy zachodnią kulturę. Bo kiedy człowiek odrzuca rozum, traci zdolność rozróżniania dobra i zła. Nie ma już prawdy – są tylko interpretacje.
Feliks Koneczny, jeden z najgenialniejszych polskich myślicieli cywilizacyjnych, pisał: „Nie można być cywilizowanym na dwa sposoby.” Dla niego protestantyzm był nie reformą, lecz rewolucją. Koneczny widział w nim początek rozbicia cywilizacji łacińskiej, w której moralność była podporządkowana prawdzie, a prawda – rozumowi. Protestantyzm oderwał wiarę od rozumu, moralność od prawdy, religię od porządku. Z chwilą, gdy zniknął rozum – wszystko stało się względne. Prawda przestała obowiązywać, a grzech przestał istnieć.
Koneczny pisał jasno: „Gdy prawda zostaje oderwana od dobra, rodzi się barbarzyństwo.” Europa po Lutrze stała się laboratorium tego barbarzyństwa. Setki sekt, upadek autorytetu, relatywizm moralny, i cywilizacja, która dziś, choć mówi o postępie, nie potrafi już odróżnić dobra od zła.
Mało kto o tym mówi, ale istnieje dokument, świadectwo człowieka, który towarzyszył Lutrowi w ostatnich dniach życia. Zeznaje on: „Mój pan został znaleziony powieszony.” Nie jest to legenda. To zapis źródłowy, znajdujący się w archiwach epoki. Nie ma sensu tworzyć z tego sensacji. Trzeba tylko zauważyć, że duch, który odrzuca rozum, ołtarz i łaskę, kończy w rozpaczy.
Jeśli to świadectwo jest prawdziwe – a istnieje – to mówi o wszystkim. Bo rewolucja, która zaczęła się w lęku, kończy się w ciemności.
Dziś duch Lutra ma nowe imię. Nie nazywa się już reformacją, lecz postmodernizmem. To ten sam duch, który mówi: „Prawda nie istnieje. Wszystko jest interpretacją.” To ten sam duch, który śmieje się z Ofiary, drwi z rozumu, gardzi tradycją. To duch, który chce Kościoła bez kapłaństwa, wiary bez dogmatu, chrześcijaństwa bez Chrystusa. Feliks Koneczny ostrzegał: „Cywilizacja, która porzuca rozum, umiera.” I właśnie to widzimy dziś. Zachód, który wyrzekł się łacińskiego rozumu, dryfuje w kierunku duchowego samobójstwa.
Marcin Luter był człowiekiem rozdwojonym, pełnym namiętności i lęków. Był inteligentny, ale jego inteligencja została skażona pychą. Był wierzący, ale jego wiara była emocjonalna, nie rozumna. Zburzył ołtarz, ośmieszył rozum, zdeptał hierarchię i otworzył drzwi chaosowi, który dziś nazywamy „pluralizmem”. Nie był reformatorem Kościoła. Był jego grabarzem. A my – jeśli nie wrócimy do rozumu, do łaski, do ołtarza – staniemy się spadkobiercami jego błędu. Bo bunt, który zaczął się w Wittenberdze, wciąż trwa. Nie na uniwersytetach. Nie w historii. W duszach ludzi, którzy chcą Boga bez Kościoła, wiary bez rozumu i miłości bez ofiary.