Są takie momenty w życiu Kościoła, kiedy człowiek staje w progu świątyni i widzi, że coś jest głęboko nie tak. Nie chodzi o drobne nadużycia, lokalne skandale czy prywatne ekscesy. Chodzi o zmianę mentalności. O zmianę języka. O zmianę pojęć. I o to, że te zmiany nie dzieją się na peryferiach, ale w samym sercu Kościoła – w liturgii, w świątyniach, w oficjalnych dokumentach. Dwa wydarzenia z ostatnich dni pokazały to ze zdumiewającą ostrością: bierzmowanie w Nowym Jorku i performance w katedrze w Paderborn. Dwa obrazy, dwa kontynenty, jedna diagnoza.
Na początku trzeba przywołać dwie myśli, które od lat wiszą nad Kościołem jak dwa potężne reflektory. Pierwsza – przestroga Henriego de Lubaca: „Kościołowi grozi, że zrzeknie się on władzy na rzecz przeciwników, których sam do siebie zaprosił.” To nie są słowa teoretyka kultury. To diagnoza człowieka Kościoła, który widział dokładnie, co się dzieje, gdy wewnętrzna wrażliwość zostaje podmieniona przez język świata. Kościół nie traci dziś siły dlatego, że świat się od niego odwraca. Kościół traci siłę wtedy, gdy oddaje swoje pojęcia, symbole i język tym, którzy nie wierzą w jego fundament.
Drugie zdanie należy do Prymasa Tysiąclecia – i musi wybrzmieć w całości, bo dziś nabiera przerażającej aktualności:
„Opinia katolicka musi przede wszystkim odgrodzić się wyraźnie od wszelkich chęci chrzczenia komunizmu. Wszak tyle już było prób ‘nawracania Judasza’, istniały organizacje katolickich, chrześcijańskich socjalistów, wydawano pisma katolicko-socjalistyczne (…), zwykle kończyło się tym, że apostołowie zostali nawróceni na komunizm.”
Wyszyński opisał mechanizm, który dziś wraca w mutacji neomarksistowskiej: wtedy próbowano „ochrzcić” komunizm. Dziś próbuje się „ochrzcić” gender, LGBT, rewolucję seksualną, ideologię różnorodności. Skutek jest ten sam: chrześcijanie nie nawracają rewolucji – to rewolucja nawraca chrześcijan.
Pisząc kilka miesięcy temu w „Naszym Dzienniku” tekst „Genderowy słownik w Kościele”, przestrzegałem, że terminy typu „Matka Ziemia”, „nawrócenie ekologiczne”, „płeć kulturowa”, „społeczność LGBTQ”, „inkluzywność” – to słowa, które nie narodziły się w Księdze Rodzaju, tylko w manifestach rewolucji 1968 roku. A jednak weszły do Kościoła tylnymi drzwiami. Najpierw w mowie duszpasterzy, potem w dokumentach, wreszcie w mentalności wiernych. To już nie jest przypadek. To jest program. I to program, który spełnia się na naszych oczach.
Kulminacją tej zmiany języka stała się deklaracja Fiducia supplicans. Dokument, który nie stoi już w logice jasnej nauki Kościoła – tej, którą ogłosiła Kongregacja Nauki Wiary w 2021 roku („Kościół nie ma i nie może mieć władzy błogosławienia związków homoseksualnych”) – ale w logice „inkluzywności”, „różnorodności” i „tożsamości”. Kardynał Fernandez, autor deklaracji, używa w niej słowa „para” w odniesieniu do związków jednopłciowych. Słowa, które w Tradycji Kościoła było zarezerwowane dla małżeństwa kobiety i mężczyzny. Jan Paweł II przestrzegał, że każda rewolucja zaczyna się od psucia pojęć. Gdy zmienisz słowo – zmienisz myślenie. A gdy zmienisz myślenie – zmienisz doktrynę nie przez debatę, ale przez nawyk.
Dziś widzimy konsekwencje tego „psucia pojęć”.
W kościele św. Pawła w Nowym Jorku odbywa się bierzmowanie. Sakrament, który miał umacniać w wierze, staje się narzędziem spektaklu. Dziennikarz ABC, otwarcie żyjący w związku homoseksualnym, przyjmuje bierzmowanie. Jego „mąż” stoi obok jako świadek. Nie jako ktoś, kto prowadzi do nawrócenia. Jako ktoś, kto ma potwierdzić ten styl życia. Obaj przystępują do Komunii – bez spowiedzi, bez wyrzeczenia, bez przemiany. W tle kamery, flesze, Instagram. A w koncelebrze – ojciec James Martin SJ, najbardziej medialna twarz „katolicyzmu inkluzywnego”, którego misją stało się nie głoszenie Ewangelii, ale dopasowywanie Kościoła do narracji LGBT.
I to wszystko dzieje się nie jako prywatny wybryk, ale jako symboliczne urzeczywistnienie Fiducia supplicans. Dokument daje przyzwolenie na takie interpretacje. Daje przestrzeń dla takich nadużyć. Daje język, którym można to usprawiedliwić. A kardynałowie Sarah, Müller i Schneider ostrzegają: „Grzechu się nie błogosławi.” Ale głosy sprzeciwu toną w brawach mediów, które chcą Kościoła bez krzyża – i bez prawdy.
Katedra w Paderborn. Miejsce sacrum. Miejsce, które od ponad tysiąca lat jest przestrzenią wyłącznie dla Boga. I właśnie tam odbywa się performance artystyczny. Nie nabożeństwo. Nie adoracja. Nie Eucharystia. Taniec z martwymi kurami. Ciała zwierząt rozrzucone po prezbiterium. Gesty, ruch, rytm, estetyka śmierci. Publiczność siedzi spokojnie. Patrzy. Nagrywa. Biją brawa.
Jeśli ktoś chce wiedzieć, jak wygląda neopogaństwo w Kościele – to jest ten obraz.
Joseph Ratzinger już w 1958 roku napisał to zdanie, które dziś brzmi jak proroctwo:
„Obecnie pogaństwo osiadło w samym Kościele. Mamy do czynienia z pogaństwem w Kościele oraz z Kościołem, w którego sercu krzewi się pogaństwo.”
To zdanie staje się bolesne, gdy patrzy się na katedrę przemienioną w teatralną scenę. Bo to już nie jest „dialog ze światem”. To jest kapitulacja.
Rodzi się zatem pytanie: Dlaczego te dwa obrazy są jednym i tym samym? Kościół w USA, Kościół w Niemczech, Kościół w Ameryce Południowej, Kościół w Europie Zachodniej – wszędzie tam widzimy ten sam proces:
– psucie pojęć,
– zamiana języka,
– rozmiękczona doktryna,
– liturgia jako show,
– sakrament jako narzędzie akceptacji,
– świątynia jako przestrzeń eksperymentu kulturowego.
To nie są dwa incydenty. To jest mechanizm. To jest konsekwencja wejścia konia trojańskiego do wnętrza Kościoła. Drzwi zostały otwarte z wewnątrz, nie z zewnątrz. I to jest najboleśniejsze.
Wchodzimy w czas, w którym – jak pisał de Lubac – Kościół ryzykuje, że odda władzę tym, których sam wpuścił do środka. Ale jeszcze nie musi tak być. Jeszcze jest czas, by odzyskać język, pojęcia, sacrum.
Trzeba powiedzieć jasno:
grzechu się nie błogosławi,
sakramentów się nie profanuje,
świątyń nie zamienia się w teatry,
a Kościoła nie buduje się na manifestach ideologii.
Jeśli Kościół jest Ciałem Chrystusa – to nie jest areną rewolucji.
Jeśli świątynia jest domem Boga – to nie jest sceną dla tańca śmierci.
Jeśli Ewangelia jest prawdą – to nie jest terapią akceptacji.
I dlatego – jak pisał Wyszyński – musimy „odgrodzić się od prób chrzczenia komunizmu”. Bo dziś próbuje się ochrzcić jego następcę: ideologię gender.
To nie jest wyjście z Kościoła. To jest wołanie o jego odnowę.
Koń trojański stoi w środku. Ale to my decydujemy, czy otworzymy mu rampę.