Koń Trojański – anatomia postępu

W każdym pokoleniu przychodzi moment, w którym polityka zdejmuje maskę „odnowy” i wyciąga z lamusa te same, wypróbowane narzędzia: strach, pośpiech, półprawdy i dywersję pojęć. Wtedy właśnie powraca zdanie przypisywane Alexisowi de Tocqueville, które brzmi jak dzwon alarmowy: „Nie ma takiej niegodziwości, jakiej by się nie dopuścił rząd, gdy zabraknie mu pieniędzy.” W ostrzejszej parafrazie: „Nie ma takiej podłości, której nie popełni nawet rząd liberalny, kiedy skończą mu się pieniądze.” To nie ozdobnik erudycyjny. To mapa. Gdy w kasie państwa rośnie dziura, w przestrzeni publicznej rośnie też skłonność do ucieczki od prawdy w spektakl. Zamiast reform pojawia się reżyserka, zamiast rachunków – retoryka, zamiast odpowiedzialności – emocje na zawołanie. I w tym momencie na scenę wjeżdża koń trojański: pięknie pomalowany, pozornie „dla dobra ludzi”, w środku jednak pełen oddziałów, które mają spacyfikować pamięć, rozum i zdolność społeczeństwa do stawiania pytań.

Zacznijmy od obrazu, który nakłada się na polską codzienność roku 2025. Oddziały onkologiczne ograniczają liczbę łóżek. Czas diagnozy chorób nowotworowych wydłuża się do poziomu, którego nie da się wytłumaczyć ani „reorganizacją”, ani „nową jakością zarządzania”. Matki i ojcowie zbierają w internecie środki na leczenie swoich dzieci, bo system, który ich całe życie obciążał składkami, nagle ma dla nich tylko ciszę i formularze. Szpitale powiatowe pracują na ostatnim oddechu, nie inwestując w podstawowy sprzęt. NFZ, który miał być gwarantem bezpieczeństwa zdrowotnego, przypomina zacinającą się pompę. A jednocześnie – bez drżenia dłoni – znajdują się miliardy na telewizję, na wielkie formaty autopochwały, na „nowy ład w mediach”, na studia lśniące bardziej niż lustra w garderobach. Dlaczego? Bo obrazy leczą emocje, a emocje przykrywają fakty. Człowiek, który ma zostać wzruszony, przestaje zadawać pytania o budżet. I to jest pierwszy współczesny koń trojański: nie drewniany – medialny.

W tę grę wciągane są nazwiska i symbole, ale nie po to, żeby epatować francuszczyzną, angielszczyzną czy niemczyzną, tylko po to, żeby precyzyjnie nazwać mechanizmy. Alexis de Tocqueville to przypomnienie, że władza, której brakuje pieniędzy, bardzo szybko zaczyna racjonalizować nadużycia – przechrzcić je na „bezpieczeństwo”, „tolerancję”, „europejskość”, „solidarność”, a potem uznać za jedyną drogę. Vladimir Volkoff, pisarz i analityk wojny informacyjnej, uczy, że informacja jest władzą nad wyobraźnią: kto kontroluje emisję waluty – kontroluje państwo; kto kontroluje obieg i tworzenie informacji – kontroluje umysły obywateli. Informacja to forma, forma kształtuje świadomość, świadomość przekłada się na wybory, a wybory – na rzeczywistość. Jeżeli forma jest uczciwa, rodzi wolnych ludzi; jeżeli jest fałszywa, rodzi posłusznych wyznawców. Klaus Schwab jest tu nie po to, by demonizować człowieka, lecz by nazwać ideę – technokratyczną wizję świata, w której „nieuchronność trendów” ma zastąpić rozumną politykę, a obietnica „nie będziesz miał nic i będziesz szczęśliwy” staje się miękkim socjalizmem w garniturze nowoczesności. Ursula von der Leyen pojawia się nie dlatego, że chcemy kogoś piętnować, lecz dlatego, że wokół gigantycznych kontraktów szczepiennych i korespondencji powstały poważne pytania opinii publicznej w całej Europie – pytania o przejrzystość, standardy, konflikty interesów i rolę biznesu medycznego w procesach politycznych. Same pytania nie są wyrokiem; są testem czasów. Czy elity potrafią odpowiedzieć w sposób przejrzysty, czy będą pudrować rzeczywistość? To jest miara zaufania.

A teraz młot, który powinien wisieć nad każdym studiem telewizyjnym – złota myśl krążąca po sieci w różnych wersjach, raz mylnie przypisywana Davidowi Bowie, częściej łączona z libertariańskim publicystą Davidem Boazem. Sens jest jeden i rozbraja cały teatr polityki: oklaskiwanie polityków za to, że „dali pieniądze”, jest jak oklaskiwanie bankomatu za wypłacanie naszych pieniędzy. Państwo nie ma własnych pieniędzy. Ma tylko to, co wcześniej zabrało obywatelom, przetworzyło przez maszynę podatków, opłat i długu, a potem część zwróciło – w świetle kamer, z orkiestrą, którą opłaciło z tej samej puli. Dlatego przestańmy klaskać bankomatowi. Politycy nie są darczyńcami – są pracownikami, a my nie jesteśmy petentami – jesteśmy pracodawcami.

Mechanika „kroplówki budżetowej” dla mediów jest tutaj tak samo prosta, jak niebezpieczna. Gdy redakcje, kanały i projekty „strategicznej komunikacji” żyją z publicznych zastrzyków, rytm ich opowieści naturalnie synchronizuje się z rytmem rządowego PR. To nie musi być spisek; wystarczy zależność. Kto płaci, ten decyduje, co jest „tematem dnia”, a co zostaje zepchnięte do szuflady „niedojrzałej narracji”. Skutek widać gołym okiem: zamiast rozmowy o kolejkach onkologicznych, zadłużeniu szpitali, odpływie kadry, czy realnych oszczędnościach – tygodnie talk-show o „języku nienawiści”, o „nowych normach”, o „hermeneutyce krzywdy”. Deficyt przykrywa defilada.

Dług publiczny tymczasem przestaje być abstrakcją dla ekonomistów i zaczyna być daniną z przyszłości naszych dzieci. Dziura budżetowa – to gładkie słowo, które ma ukryć brutalność faktu: ambicje nie mieszczą się w możliwościach. Zapożyczanie państwa bywa politycznie wygodne, bo ból nie pojawia się dziś, tylko jutro – w droższych kredytach, w cichych cięciach, w zamykanych oddziałach, w sprzęcie kupowanym „na później”. I tu słychać zgrzyt języka: „dług” nazywa się „inwestycją w przyszłość”, „zaciskanie pasa” – „solidarnością”, a „podatkową presję na klasę średnią” – „sprawiedliwością społeczną”. To nie jest nowomowa dla zabawy. To jest maskowanie ryzyka.

Teraz spójrzmy, jak działa stara rzymska zasada divide et impera – podziel i rządź – w wersji 2025. Zamiast odpowiadać na pytania o NFZ, deficyt, wyprzedaż majątku, trzeba zaoferować spektakl. To jest teatr „wrogów postępu”: najpierw wyznacza się przeciwnika – katolika, konserwatystę, obrońcę rodziny – potem nakłada etykietę „ciemnogrodu”, tworzy mem, który zwalnia z rozmowy, a każdą próbę powrotu do rachunków kwituje się kliszą „mowy nienawiści”. To nie błąd. To technologia władzy. Gdy ludzie kłócą się o symbole, nie mają czasu rozliczać budżetu.

Najtwardsza bitwa toczy się dzisiaj o edukację – i nie chodzi o spór, kto jakiego podręcznika używa, tylko o to, czy „otwarty umysł” ma znaczyć „otwartą bramę”. Zamiast wiedzy, pamięci, wymagań i pracy nad charakterem, proponuje się mglisty „dobrostan”, odszkolnienie oceniania i „przestrzeń przebywania”. Zamiast silnych przedmiotów – blokowe rozcieńczanie historii, chemii, biologii, geografii. Zamiast prymatu rodzica – realokacja kompetencji do szkoły i agend, które mówią: „wiemy lepiej”. Europejski Obszar Edukacji przedstawiany bywa jako „twardy standard”, a w praktyce coraz częściej przypomina miękki mechanizm ujednolicania pamięci i wartości: jedna narracja o historii, jedna definicja „postępowości”, jeden kanon, który wciąga szkołę w grę formatowania. Altiero Spinelli  marzył o superpaństwie; Antonio Gramsci uczył, jak zmienić znaczenie słów, by nie trzeba było zmieniać ludzi siłą. Dzisiaj widzimy zlepek obu metod. Przykłady „prozdrowotnych” działań w szkołach pokazują to jak w soczewce: zamiast uczciwej rozmowy z rodzicami i lekarzami o medycznych wskazaniach, wieku, zgodzie i odpowiedzialności – mamy narracje, które marginalizują pytania o kompetencje wychowawcze rodziny. To znów koń trojański: „otwartość” jako hasło, które otwiera bramę ideologii.

Europa zachwyca się własną estetyką postępu: zakrętki przytwierdzone do butelek urastają do rangi cywilizacyjnego sukcesu, gdy tymczasem Azja rozwiązuje problemy fizyki ruchu i przepływów, licząc prędkość składu wjeżdżającego do tunelu i straty energii na fali uderzeniowej. My celebrujemy mikro-rytuały cnoty i importujemy agendę, która promuje jedyne słuszne wzorce obyczajowe, a równocześnie negocjujemy pakiety relokacyjne, rozmywające granice kulturowe bez rzeczywistej troski o spójność społeczną i bezpieczeństwo. W tej materii, gdzieś w tle debaty brzmi ironiczny cytat Muammara Kaddafiego: „Na Allacha, prawdziwy socjalizm ma swoje źródło w naszej religii…” – nie po to, by kogokolwiek szokować, ale by pokazać, jak łatwo ideologię wynieść do rangi dogmatu i przykryć nią realne problemy rozwoju. Doktryna staje się nienegocjowalna, a rozum – niemile widziany.

Żeby zrozumieć logikę nowej propagandy, trzeba nazwać jej narzędzia. Dzisiejsza dezinformacja nie musi kłamać wprost. Wystarczy, że przesunie punkt ciężkości. Gdy pytasz „dlaczego brakuje na onkologię?”, słyszysz godzinę o „faszystach zagrażających demokracji”. Gdy chcesz rozmawiać o długu i deficycie, dostajesz serial o „języku nienawiści”. Kiedy rodzice upominają się o swoje kompetencje wychowawcze, pojawia się teza, że „rodzina to opresja”. Zamiast raportów – reelsy. Zamiast danych – emocje. Zamiast ekspertów – influencerzy na grantach. To działa, bo krótki przekaz szybciej podnosi adrenalinę niż arkusz Excela. Cena jest wysoka: rozleniwiony rozum.

W tym miejscu wracamy do dwóch kamieni probierczych, które rozbrajają propagandę. Pierwszy to de Tocqueville. „Nie ma takiej niegodziwości…” – to nie pesymizm, to ostrzeżenie konstrukcyjne. Gdy brakuje pieniędzy, władza zacznie moralizować własne nadużycia; przechrzci je na „bezpieczeństwo”, „tolerancję”, „równość”, „europejskość”, a potem uczyni krytykę świętokradztwem. Dlatego trzeba mieć absolutną dyscyplinę wobec eufemizmów: „reforma” nie może znaczyć „demontażu”, „nowoczesność” nie może być „wykorzenieniem pamięci”, „solidarność” nie może redukować się do kolejnej daniny na klasę średnią, a „bezpieczeństwo” nie może być automatycznym usprawiedliwieniem ograniczeń. Drugi to Volkoff. „Kto kontroluje emisję waluty, kontroluje państwo; kto kontroluje obieg i tworzenie informacji, kontroluje umysły.” Informacja jest formą, forma urabia świadomość, a świadomość decyduje, na co zgodzimy się jutro. Jeśli ta forma tworzona jest w złej wierze, mamy do czynienia z dezinformacją – bronią tak starą jak wojna o Troję. Archetyp jest czytelny: koń wygląda jak prezent, ale niszczy tych, którzy wpuszczą go za bramę. Dzisiejsze konie? Deepfake’i, farmy treści, astroturfing, clickbaity, „oddolne” inicjatywy, które w metadanych mają podpis ministerialnego grantodawcy.

Polska praktyka dezinformacji ma już swoje rozpoznawalne schematy. Przekierowanie uwagi to klasyka: pytasz o brak finansowania onkologii – odpowiadają ci o „nienawiści” w przestrzeni publicznej. Memizacja przeciwnika zwalnia z rozmowy: „katolik = opresja”, „tradycja = zacofanie”, „naród = nacjonalizm”. Autorytet na abonament – „niezależny” influencer, który podpisuje „współpracę wizerunkową”. Technologiczna mgła – lawina krótkich form, w których obraz i ścieżka dźwiękowa wyprzedzają jakąkolwiek weryfikację. Kultura amnezji – po wyborach nie pamiętamy deklaracji, obowiązuje zasada: „nikt ci tyle nie da, ile polityk obieca”, a gdy przychodzi rozliczenie, słyszymy: „realiów nie dało się przewidzieć”. Dołóżmy do tego państwowy PR: kroplówki budżetowe dla redakcji i projektów, które mają „formatować standardy”, a otrzymamy medialny świat równoległy – krainę autopochwał i ceremonialnych fraz, w której deficyt bywa słowem nieprzyzwoitym, a kolejki do onkologów – „tematem zastępczym”.

Edukacja – ciąg dalszy – pokazuje, dlaczego stawką jest definicja człowieka. „Otwarty umysł” bywa hasłem, które otwiera bramy dla przemycania treści światopoglądowych. Spory wokół szkolnych programów „prozdrowotnych” czy „antydyskryminacyjnych” często pomijają fundamentalne pytania: kto ma kompetencje wychowawcze, kiedy i jak wyraża się świadomą zgodę, gdzie kończy się informacja, a zaczyna formatowanie. W tym samym czasie historia redukowana jest do modułów, wymagania – do „dobrostanu”, a szkoła ma być „oazą spokoju” wolną od „ocenozy”. Uczeń ma czuć się dobrze, a nie wiedzieć i rozumieć. Jak będzie wyglądał obraz profesji wyuczonych w takiej logice – lekarzy, prawników, nauczycieli, urzędników – jeśli w miejsce dyscypliny i prawdy wprowadzimy wrażenia i równanie w dół? To nie jest abstrakcja. To jest plan.

Teraz plan obrony – nie w równoważnikach zdań, tylko w praktycznych krokach. Po pierwsze: cztery pytania, które trzeba sobie stawiać automatycznie – kto ma interes w tym, co mówi? kto płaci za tę narrację? kto zyskuje na polaryzacji? co mówią twarde dane, gdy wyłączymy muzykę i kolory? Po drugie: higiena źródeł – dokumenty, budżety, sprawozdania; zawsze co najmniej dwa, trzy niezależne potwierdzenia. Po trzecie: obróbka kontekstu – sprawdzanie całości wypowiedzi, a nie wiralowych dwunastu sekund, które robią kariery w memach. Po czwarte: narzędzia – od odwróconego wyszukiwania obrazem, przez analizę metadanych wideo, po czujność na „szwy” w deepfake’ach. Po piąte: dyscyplina języka – nie powtarzamy cudzych etykiet, nie wchodzimy w role z cudzych scenariuszy; na każde „dobro i postęp” odpowiadamy: „pokaż liczby”. Po szóste: postawa – koniec z rytuałem wdzięczności wobec „darczyńców”. Bankomatowi się nie klaszcze. Polityk nie „daje” – polityk zarządza środkami, które wcześniej zebrał przymusowo. Ma je wydać zgodnie z dobrem wspólnym i rozliczyć do ostatniej złotówki.

Polska 2025 w lustrze wygląda tak, jak odważymy się spojrzeć: nie w snapach, tylko w rachunkach. Jeśli w tym samym czasie rośnie „inwestycja” w telewizyjne autoprezentacje i „strategiczne formaty narracyjne”, a maleje finansowanie realnych miejsc, w których waży się ludzkie życie, to wiemy, że koń trojański stoi już na placu miasta. Ładny. Złocony. Pustoszy od środka. Jeżeli do tego dochodzi europejska ceremonia autopochwał, w której najważniejsze pytania – o przejrzystość wielkich kontraktów, o korespondencję na szczytach, o powiązania rodzinno-biznesowe – rozmywa się w półuśmiechy i „przejdźmy dalej”, to znak, że technokratyczna iluzja ma się dobrze. A my? My mamy pamiętać, że polityka i pieniądze idą ramię w ramię, a obywatel ma wierzyć, że to „dla jego dobra”.

Zakończmy dzwonem, nie szeptem. To nie jest manifest gniewu przeciwko ludziom. To jest sprzeciw wobec technik, które robią z obywatela widza własnego państwa. „Nie ma takiej niegodziwości…” – przypomina de Tocqueville – której nie usprawiedliwi władza bez pieniędzy. „Informacja to władza” – ostrzega Volkoff – a kto kontroluje obieg informacji, kontroluje umysły. Współczesny koń trojański nie ma kół, ma algorytm. Nie ma drewnianych desek, ma feed. Nie wiezie hoplitów, wiezie narracje. Dlatego trzeba odmówić czołobitności. Trzeba pamiętać i dzieciom powtarzać, że to my jesteśmy pracodawcami władzy. Płacimy podatki. Mamy prawo pytać. Mamy prawo żądać rozliczeń. Mamy prawo powiedzieć „nie” każdej próbie zamiany reformy w demontaż, tolerancji w przymus milczenia, nowoczesności w wykorzenienie. Mamy obowiązek skończyć z rytuałem braw za „dary”, które zostały wcześniej ściągnięte z naszych kont. Można mówić wszystko – zwłaszcza nieprawdę. Można obiecywać wszystko – a po wyborach cierpieć na amnezję. Można pisać nowe definicje i przesuwać granice słów. Ale nie można nic zrobić z ludźmi, którzy pamiętają i sprawdzają. Dopóki pytasz, dopóty koń trojański pozostaje rekwizytem. Dopiero gdy przestajesz, staje się garnizonem.

To jest wezwanie do odwagi i rzemiosła prawdy. Zamiast klaskać – licz. Zamiast powtarzać – weryfikuj. Zamiast obrażać się – rozliczaj. Zamiast bać się słów – odzyskuj ich znaczenia. Bo jeśli jeszcze potrafisz myśleć własnym umysłem, nic istotnego nie mogą ci odebrać. A jeśli odzyskamy słowa, odzyskamy Rzeczpospolitą – z budżetem, który leczy, z edukacją, która naprawdę wychowuje, z mediami, które informują, a nie formatują. I wtedy koń trojański, choćby nie wiem jak pięknie pomalowany, nie wejdzie do miasta. Zostanie na bruku. I rozsypie się od samego spojrzenia, nie od młotów.