Wpis ten będzie podróżą przez wieki i kontynenty, przez doktrynalne polemiki i geopolityczne zderzenia, przez filozofię, teologię, demografię i brutalną rzeczywistość ulic europejskich miast. Przede wszystkim jednak będzie wołaniem – o przebudzenie. O obronę. O zachowanie dziedzictwa, które zostało nam powierzone nie po to, aby je zdradzić w imię konformizmu i utopijnej ideologii multikulturalizmu. Islamizacja Europy nie jest mitem, nie jest ksenofobiczną fantazją – jest faktem, który można zmierzyć, opisać, udokumentować i… wciąż jeszcze powstrzymać. Ale tylko wtedy, gdy obudzimy się z letargu.
Święty Tomasz z Akwinu, którego “Summa contra gentiles” po dziś dzień pozostaje jednym z najbardziej przejmujących traktatów apologetyczno-filozoficznych, pisał nie tylko z pozycji teologa, ale również proroka. Jego obserwacje dotyczące islamu nie są jedynie produktem kontekstu średniowiecznego – są ponadczasowym ostrzeżeniem przed religią, która nie zna rozdziału między wiarą a państwem, między objawieniem a przemocą, między zbawieniem a dominacją polityczną.
Ibn Ruszd, znany w Europie jako Awerroes, próbował pogodzić filozofię Arystotelesa z islamem, ale efekt jego pracy – awerroizm – ostatecznie stworzył intelektualne zaplecze dla jednej z najgłębszych herezji średniowiecza. Tomasz z Akwinu nie pozostawił na tej koncepcji suchej nitki. Odrzucił dualizm prawd, odrzucił religijną akceptację przemocy i rozkoszy cielesnych jako narzędzi boskiej sprawiedliwości. Mahomet nie dał – jak pisał Tomasz – żadnych znaków nadprzyrodzonych, które mogłyby świadczyć o jego misji. Dał jedynie miecz.
W tym kontekście nie sposób pominąć faktu, że dla Akwinaty islam był nie tylko religią zrodzoną z błędnej antropologii, ale systemem społecznym i prawnym opartym na pożądliwości, przemocy i bezrefleksyjnej posłuszności. Chrześcijaństwo natomiast – jak pisał święty Tomasz – opiera się na rozumie, ascezie i pokucie. Raj muzułmański, przedstawiony jako miejsce zmysłowych rozkoszy i seksualnych uniesień, kontrastuje z chrześcijańską wizją zbawienia, gdzie dusza zjednoczona z Bogiem przekracza wszelką cielesność. W islamskiej eschatologii – jak zauważał Tomasz – nie ma ani krzyża, ani ofiary. Jest zmysłowość. Jest przyjemność. Jest najniższy wymiar człowieka, który urasta do rangi absolutu.
Dziś, niemal osiem wieków później, islam nie zmienił swojej natury. Ale Europa zmieniła wszystko – odrzuciła krzyż, porzuciła rozum, zrelatywizowała prawdę. W imię tolerancji przyjęła do siebie religię, która tolerancji nie zna. I ta religia wchodzi nie przez bramy, ale przez urzędy migracyjne, nie przez kazania, ale przez systemy edukacyjne, przez boiska piłkarskie, przez reklamy Ramadanu w supermarketach i państwowe dotacje na budowę meczetów.
Z raportu “Corriere della Sera” (13 marca 2025) dowiadujemy się, że w Londynie Wielki Post został niemal całkowicie wyparty przez Ramadan. Supermarkety reklamują: “Czy jesteś gotowy na Ramadan?”, restauracje oferują specjalne kolacje na Iftar, fryzjerzy są czynni do późna dla potrzeb muzułmańskich klientów. Coventry Street i Leicester Square toną w światłach Ramadanu. Nikt nie ośmieliłby się zgłosić protestu. Tymczasem o szopki bożonarodzeniowe toczy się bój. Kolędy są wycofywane ze szkół, by nie urazić muzułmanów.
Jak zauważa prof. Roberto de Mattei, Ramadan nie potrzebuje ofiary. Islam nie zna krzyża. Jest rytuał, jest rytm dnia, jest społeczna manifestacja. Chrześcijaństwo jest wewnętrzne, duchowe. Muzułmanin modli się pięć razy dziennie, chrześcijanin ma się nawracać codziennie. Ale dziś to muzułmanin zyskuje prawo do modlitwy nawet w czasie meczu – UEFA analizuje, jak dostosować rozgrywki do godzin modlitw. Premier League dostosowuje grafik meczów do zachodu słońca w Ramadanie. Tymczasem uczniowie katoliccy nie mogą odmówić modlitwy w szkole, bo to “strefa neutralna światopoglądowo”.
Dramatyzm sytuacji widać jeszcze wyraźniej, gdy spojrzymy na statystyki. W największych miastach Wielkiej Brytanii merami i burmistrzami są muzułmanie. Londyn, Birmingham, Luton, Bradford – to miasta, w których nie tylko demografia została przechylona, ale również administracja. Policja rejestruje przypadki stref szariatu. W niektórych dzielnicach kobiety nie mogą chodzić bez mężczyzny, alkoholu nie można kupić, a modlitwy odbywają się przez megafony. W tych samych miastach – według danych brytyjskiego Home Office – radykalizacja w więzieniach osiąga poziom niespotykany. Skazani na przestępstwa kryminalne, przechodzą na islam – bo daje on wspólnotę, siłę, ochronę. I możliwość dominacji.
Z raportów Europejskiej Agencji Praw Podstawowych (FRA) wynika, że przestępczość wśród migrantów z Afryki Subsaharyjskiej jest wielokrotnie wyższa niż wśród lokalnych społeczności. Statystyki przemilczane, zakopane w raportach, cenzurowane pod pretekstem “walki z rasizmem”. A przecież to nie rasa jest problemem – to ideologia, która nie uznaje wartości europejskich.
Środowiska związane z tradycją od lat ostrzegają, wyjaśniają, że: islam jest religią totalitarną. Odwołując się do przedsoborowego nauczania (Vaticanum II) przypominają, że Kościół nie może uznać równości między chrześcijaństwem a błędem. A islam jest błędem. Religia, która nie uznaje Trójcy Świętej, która zaprzecza boskości Chrystusa, nie jest jedną z dróg do Boga – ale zaprzeczeniem Objawienia. Zasadnicza różnica tkwi w rozumieniu Allacha Bogiem Jezusem Chrystusem.
Wizja raju przedstawiona w Koranie nosi wyraźne znamiona cielesności i zmysłowości. W tej koncepcji brakuje wyraźnie elementu duchowego, tak istotnego w tradycji judeochrześcijańskiej. Święta księga islamu, mówiąc wprost o rajskim stanie, zawiera między innymi taki opis:
„Jedzcie i pijcie w pokoju za to, co czyniliście, wypoczywając wyciągnięci na łożach, ustawionych rzędami! My damy im za żony Hurysy o wielkich oczach” (Koran 52:19–20).
Taki obraz nieuchronnie przywodzi na myśl skojarzenia z antycznymi greckimi ucztami, jak te opisywane przez Platona w „Państwie” czy „Dialogach”. Jednak różnica między tymi tradycjami jest zauważalna. W koranicznym opisie raju, poza rozdziewiczanymi Hurysami, pojawiają się również nieśmiertelni młodzieńcy niosący czasze, dzbany i kielichy pełne napoju, od którego nie doznaje się upojenia.
Warto przypomnieć, że po atakach z 11 września 2001 roku i interwencjach zbrojnych USA w Iraku i Afganistanie, wśród wyznawców Allaha na nowo rozgorzała idea globalnego dżihadu. Osama bin Laden – niczym prorok nowej wojny cywilizacji – otwarcie wezwał do konfrontacji z geostrategicznymi interesami Zachodu. Szybko awansował do roli duchowego przywódcy radykalnego skrzydła islamu, stając się dla wielu symbolem „świętej wojny” z niewiernymi.
Pod jego wpływem islamscy ekstremiści zaczęli dosłownie interpretować wersety Koranu – bez cienia metafory czy kontekstu. Sury zamieniły się w broń, a imamowie – w strategów wojny ideologicznej. Zafascynowani wizją kalifatu, przekształcili święty tekst w zestaw narzędzi walki – nie tylko o dusze, ale o terytorium, wpływy i dominację.
Dla przeciętnego Europejczyka taka literalna lektura niektórych fragmentów Koranu może budzić autentyczny niepokój. Nie chodzi już o religię – chodzi o system, który nie zna granic między kultem a polityką, między duchowością a terrorem.
W tej materii przytoczę cztery sury:
“O Proroku! Walcz przeciwko niewiernym i przeciwko obłudnikom i bądź dla nich surowy! Ich miejscem schronienia będzie Gehenna. Jakże nieszczęsne to miejsce przybycia!” (9, 73),
“I zwalczajcie ich, aż ustanie prześladowanie i religia będzie należeć do Boga. A jeśli oni się powstrzymają, to wyrzeknijcie się wrogości przeciw niesprawiedliwym” (2, 193),
“A kiedy miną święte miesiące, wtedy zabijajcie bałwochwalców, tam gdzie ich znajdziecie; chwytajcie ich, oblegajcie i przygotowujcie dla nich wszelkie zasadzki” (9, 5),
“Jeśli jednak niewierni przyjmą islam, walka musi być przerwana: A jeśli się nawrócą i będą odprawiać modlitwę, i dawać jałmużnę, to dajcie im wolną drogę” (9, 5).
Jeśli wspomniane sury rzeczywiście kształtują mentalność i emocje wśród potencjalnych wyznawców Allaha, to nie sposób nie postawić pytania fundamentalnego: Kim właściwie jest statystyczny muzułmanin przybywający do Europy?
Odpowiedź nie wymaga wielkiej analizy – narzuca się sama. Przeciętny wyznawca islamu w Europie funkcjonuje równolegle w dwóch rzeczywistościach. Z jednej strony żyje w świeckim państwie Zachodu – korzysta z jego instytucji, systemu socjalnego, infrastruktury, a często i bezkrytycznej tolerancji. Z drugiej – jego rzeczywistym punktem odniesienia, osią kultury i tożsamości, pozostaje religia. Islam nie jest tu jedynie sferą prywatnej wiary – to kod kulturowy, prawo, tożsamość, a czasem także polityczny projekt.
Muzułmanin w Europie może mieć europejski paszport, ale w sercu i umyśle wciąż nosić zupełnie inny świat – świat, w którym państwo i religia nie są rozdzielone, a prawo szariatu nie podlega negocjacjom. To nie asymilacja, lecz równoległe istnienie dwóch porządków – i pytanie, który z nich ostatecznie zwycięży.
Przypomnę, że główna wyznawczyni ideologii multikulturowej – kanclerz Niemiec, Angela Merkel, w 2010 roku otwarcie przyznała się do błędu twierdząc otwarcie, że:
„Polityka multikulti poniosła kompletną klęskę”.
Krytyka tej polityki była widoczna również w wypowiedziach Horsta Lorenza Seehofera – ministra spraw wewnętrznych i budownictwa, a wcześniej premiera Bawarii. Seehofer nie ograniczał się do ogólnych uwag; mówił wprost, że:
„Imigranci z krajów arabskich i Turcji nie chcą się integrować”, a także: „Multikulti nie żyje”.
Pomimo posiadania takiego stanu wiedzy, relokacja imigrantów do Europy jest kontynuowana. Co oczywiście nie jest przypadkiem. To projekt. To plan rozdrobnienia społeczeństwa, stworzenia wielokulturowej mozaiki i układania jej na niwie politycznej poprzez zarządzanie strachem,, podsycaniem do nienawiści i porzucania tożsamości na rzecz bardziej ekspansywnej ideologii.
Jak zauważył prof. Bogusław Wolniewicz: „Do ataku idą już nie czołgi, ale masy’”. Islam – zdaniem profesora – nie przychodzi jako gość, ale jako zdobywca. To nie religia pokoju – to projekt totalny. Próby asymilacji są – jak pisał – z góry skazane na porażkę, bo islam to nie tylko wiara, ale system prawny, społeczny, polityczny. Wolniewicz widział w islamie śmiertelne zagrożenie dla cywilizacji zachodniej i ostrzegał, że ideologia wielokulturowości osłabia naszą zdolność obrony.
Relokacja imigrantów do Europy nie jest przypadkiem. To projekt. To plan rozbicia społeczeństw narodowych, które były oparte na wspólnym języku, religii, historii i tożsamości. W miejsce jednolitego narodu – wielokulturowa mozaika. W miejsce prawa Bożego – prawo szariatu. W miejsce krzyża – półksiężyc.
Niestety, pośród procedur UE, najbardziej żenujące są te związane z odsyłaniem do rodzimych krajów nawróconych na chrześcijaństwo muzułmanów. Wysłanie konwertyty z islamu na chrześcijaństwo z powrotem do kraju muzułmańskiego to wydanie go na śmierć. O czym zresztą deportowani sami mówią. Europa, która nie chce ich przyjmować, popełnia nie tylko moralne, ale i metafizyczne samobójstwo. To akt zdrady wobec drugiego człowieka i przejaw dyskryminacji ze względu na wyznawaną religię. W tej odmowie nie chodzi o biurokrację, lecz o pogardę dla wiary. Biurokraci europejscy boją się, że przyjęcie konwertytów obudzi europejskie sumienie, którego władze polityczne od dawna chcą się pozbyć.
Europa nie jest jeszcze stracona. Ale nie obroni się poprawnością polityczną. Nie obroni się samym protestem przeciwko niekontrolowanej migracji. Potrzeba duchowej odnowy. Powrotu do wiary ojców. Do świętego Tomasza z Akwinu , który mówił otwarcie, że: że Mahomet: zwabiał ludy obietnicami rozkoszy zmysłowych, do których pragnienia podnieca pożądliwość ciała. Zaznaczał wyraźnie, że: Mahomet podawał także przykazania odpowiednie do obietnic, popuszczając cugli pożądliwości cielesnej, a temu ludzie zmysłowi łatwy dają posłuch. Jako dowody prawdy zaś podawał tylko takie, które każdy średnio mądry człowiek może poznać rozumem przyrodzonym.
W dzisiejszej rzeczywistości islam może wygrać w Europie. Może wygrać liczebnością – bo demografia nie zna litości. Każde dziecko to inwestycja w przyszłość. Europa tymczasem abdykowała z ojcostwa, zrezygnowała z macierzyństwa, zredukowała rodzinę do kontraktu i wygody. A pustych kołysek nie zasiedla próżnia – zasiedla je ten, kto nie boi się życia.
Islam może wygrać pieniędzmi – ropą, kapitałem, wpływami, meczetami finansowanymi przez kraje Zatoki Perskiej. Może budować narracje o pokoju i dialogu, jednocześnie finansując ideologów dżihadu w europejskich dzielnicach, które coraz mniej przypominają Paryż, Berlin czy Brukselę.
Może wygrać strategią – bo wie, czego chce. Bo działa jak cywilizacja, a nie jak zbiór jednostek walczących o komfort. Islam nie mówi „żyj i daj żyć innym”. Islam mówi: „poddaj się i wyznawaj nasze wartości”. Jego siła tkwi w dyscyplinie, ale nie w miłości. W liczbach, ale nie w łasce. W porządku, ale nie w Zmartwychwstaniu. To, co dla nas jest Osobą – dla niego jest tylko surową wolą.
Europa może jeszcze się obudzić. Ale musi przypomnieć sobie, kim jest. Nie przez kolejne traktaty, nie przez puste deklaracje o wartościach, które już dawno przestała praktykować. Musimy wrócić do fundamentów. Do chrztu. Do wiary, która stworzyła katedry, prawa, szkoły, rodziny i święta. Albo przestaniemy istnieć. Nie w sensie militarnym – ale duchowym, cywilizacyjnym i kulturowym. Nie będzie spektakularnego upadku. Po prostu znikniemy w ciszy – zamienieni w tło dla cudzych modlitw, cudzych świąt i cudzych ideałów.
To nie islam jest największym zagrożeniem dla Europy. Największym zagrożeniem jest Europa, która przestała wierzyć w samą siebie odrzucając swoje dziedzictwo tożsamość.