“Broni nie złożę, munduru nie zdejmę”

Nie każda wojna toczy się na mapach i rozkazach. Są takie, które rozgrywają się w sercu – między tym, co słuszne, a tym, co wygodne. Henryk Dobrzański wybrał to pierwsze. I nie cofnął się nawet wtedy, gdy wszyscy inni już się poddali. W czasach, gdy mundury zamieniano na cywilne ubrania, a broń zakopywano w ziemi, on założył siodło na konia, zarzucił karabin na plecy i powiedział: “Nie zdejmę munduru. Tak mi dopomóż Bóg.”

Zaczęło się jak w żywocie starego rycerza. Urodzony w Jaśle, wychowany na historii powstań i tradycji kawaleryjskiej, od dziecka czuł, że mundur nie jest kostiumem, tylko zobowiązaniem. Walczył o Lwów, bił się z bolszewikami, galopował w szarży – najpierw jako ułan, potem jako olimpijczyk, kawalerzysta światowej klasy. W międzywojniu mógłby spokojnie popijać kawę w warszawskim klubie oficerskim i rozmawiać o koniach. Ale dla niego koń był zawsze gotowy do boju.

Wrzesień 1939 nie był dla niego końcem, tylko początkiem. Gdy Polska się waliła, on ją – na swój sposób – próbował utrzymać przy życiu. Zebrał tych, którzy jeszcze nie stracili ducha i ruszył do lasu. Oddział Wydzielony Wojska Polskiego. Nie partyzanci, nie dezerterzy – żołnierze. W pełnym umundurowaniu, z orłem na czapce i honorem w sercu. Ich obecność była jak ogień: rozświetlała noc okupacji i przypominała ludziom, że Polska jeszcze oddycha.

Niemcy nazywali go “Szalonym Majorem”. Bo kto normalny rzuca się na kolumny Wehrmachtu garstką ludzi? Ale Hubal nie kalkulował. On po prostu robił to, co uznawał za słuszne. A słuszne było nie złożyć broni.

Zwierzchnictwo Związku Walki Zbrojnej patrzyło na niego z niepokojem. Wiedzieli, że każdy jego cios to niemieckie represje – spalone wsie, rozstrzelani cywile. Rozkazali rozwiązać oddział. Odpowiedź Hubala? Bezczelna. Odważna. Prawdziwa. „Żadnego Grabicy nie znam i znać nie chcę. Rozkazy jego mam w dupie.” Tak mówił żołnierz, który nie walczył dla struktur, tylko dla sumienia.

Nie zatrzymał się. Pod Huciskiem i Szałasem rozgromił Niemców. Miał 72 ludzi przeciw tysiącom. Ale dla niego nie liczyła się liczba. Liczyła się wierność. Mundur. Godło. Przysięga.

Niemcy nie mogli tego znieść. Rozpoczęli polowanie. 8000 żołnierzy. SS, Wehrmacht, czołgi, samoloty. Wszystko, by dopaść jednego człowieka i jego garstkę. I by go dopaść – mordowali. Spalili 620 zagród. Zamordowali 712 osób. W czystej, brutalnej zemście. Widział to. Płakał. Ale nie odszedł.

30 kwietnia 1940 roku. Anielin. Świt. Zdrada. Niemcy podeszli przez krzaki. Piąta trzydzieści. Seria z karabinu maszynowego. Kula prosto w serce. Koniec legendy. A może dopiero jej początek?

Ciało wywieziono. Zbezczeszczono. Pokazano publicznie. A potem zniknęło. Nie mamy grobu. Mamy tylko wspomnienie. I krzyż w miejscu, gdzie padł.

W oddziale Hubala była kobieta – Marianna Cel “Tereska”. Łączniczka. Zginęła na trasie. Jej ciała również nie odnaleziono. Jakby los chciał, by ci, co walczyli najpiękniej, zniknęli w lesie, w legendzie.

Hubal nie był herosem z pomnika. Był człowiekiem z krwi i kości. Kochającym konie. Wierzącym w Polskę. Twardym wobec siebie. Nieznośnie uczciwym. I niepokornym. Dla jednych był bohaterem, dla innych kłopotem. Ale zawsze był sobą.

Dziś jego imię noszą szkoły, ulice, strzelnice. Ale najważniejsze, by nosić go w sercu. Bo są tacy ludzie, którzy nie umierają. Oni po prostu kończą służbę.

Cześć i chwała Majorowi Hubalowi. Ostatniemu Żołnierzowi Niepodległej Polski.