Aukcja hańby – Niemcy sprzedają pamięć ofiar

To, co wydarzyło się w Niemczech, nie jest skandalem przypadkowym. Nie jest też jedynie „niedopatrzeniem” domu aukcyjnego ani „błędem systemu”. To nie jest marginalna historia, którą można zamieść pod dywan i udawać, że nic się nie stało. To jest test moralny, który Niemcy kolejny raz oblali. Test, który pokazuje, że cywilizacyjna otoczka, gładkie europejskie deklaracje i polityczne przemówienia nie przykryją jednego: w głębi zbiorowej świadomości nadal istnieje chłód, selektywna wrażliwość i wygodne dystansowanie się od własnej historii.

Bo jeśli w 2025 roku, 80 lat po wojnie, w państwie, które zbudowało swój status na haśle „nigdy więcej”, można zaplanować aukcję przedmiotów należących do ofiar niemieckiego nazizmu, to znaczy, że w Niemczech wciąż nie rozumie się jednego: pamięć zamordowanych nie jest towarem. Pamięć nie ma ceny wywoławczej. Nie można jej licytować w katalogu między porcelaną a starymi dokumentami. A jednak – zrobiono to. Nie zrobili tego ludzie z marginesu. Nie zrobili tego neonaziści w garażu. Zrobili to ludzie wykształceni, działający legalnie, prowadzący „szanowany” dom aukcyjny, funkcjonujący pod parasolem państwa, które tak chętnie poucza wszystkich wokół o „praworządności”, „wartościach europejskich” i „walce z ekstremizmem”.

Na licytacji miało znaleźć się ponad 600 przedmiotów: listy pisane przez więźniów obozów koncentracyjnych do rodzin, dokumenty Gestapo, karty identyfikacyjne, rzeczy osobiste — wszystko to, co pozostało po ludziach, których życie zostało przerwane w komorach gazowych, przy rampach selekcyjnych, w barakach, w katorżniczej pracy, w egzekucjach, w eksperymentach pseudomedycznych. Te przedmioty nie są neutralne. One są częścią cierpienia, częścią historii, częścią ludzkiego losu, który został zdeptany przez tych, którzy wymyślili i zorganizowali obozowy przemysł śmierci. Niemcy powinni to rozumieć lepiej niż ktokolwiek inny. A jednak to właśnie Niemcy pozwolili, by takie rzeczy trafiły na aukcję.

Jeszcze bardziej przerażające jest to, że całe państwo niemieckie – ze swoimi służbami, instytucjami historycznymi, archiwami, fundacjami, ministerstwami – nie zauważyło tego procederu. Jakby nagle straciło wzrok. A przecież jest to państwo, które potrafi śledzić wpisy w internecie, usuwać niepożądane treści z platform, wprowadzać regulacje dotyczące cyfrowej waluty, analizować każdy przepływ pieniędzy, monitorować każdy ruch w bankowości elektronicznej. Potrafi kontrolować wszystko — oprócz własnych zbrodni. To jest ta niemiecka selektywna czujność: pełna precyzja tam, gdzie chodzi o władzę i pieniądze; pełna ślepota tam, gdzie chodzi o sumienie.

Dopiero kiedy sprawę podnieśli internauci, ocalałe rodziny, historycy i nieliczni uczciwi dziennikarze, aukcja została pośpiesznie wycofana. Nie zrobiono tego z potrzeby moralnej, ale ze strachu przed reakcją opinii publicznej. To nie jest skrucha — to jest kalkulacja. W takich chwilach wychodzi na jaw prawdziwy charakter. I wyszedł.

Najbardziej jednak bulwersuje postawa przedstawiciela niemieckiego państwa w Polsce. Ambasador Niemiec, Miguel Berger, człowiek, który całe życie przepracował w strukturach dyplomatycznych RFN, człowiek, który uczestniczył w tworzeniu niemieckiej polityki energetycznej z Rosją, człowiek, który odpowiadał za linię polityczną w czasach, gdy Berlin tłumaczył światu, że Nord Stream jest „projektem gospodarczym”, miał czelność nazwać przedmioty z tej aukcji… „pamiątkami”. Tak, pamiątkami. Jakby to były pocztówki z wakacji, drobiazgi z wycieczki, kamyczki z plaży, a nie dokumenty ludzi, którzy błagali w listach o przetrwanie kolejnego dnia obozowego piekła.

To słowo nie padło przypadkiem. Ono odsłania mentalność, która od dziesięcioleci próbuje oderwać „nazizm” od „Niemiec”, jakby sprawcy byli jakąś mityczną grupą kosmitów. A potem, kiedy fala krytyki zaczęła rosnąć, wpis ambasadora został poprawiony. Już nie „pamiątki”, tylko „dokumenty i przedmioty osobiste ofiar nazizmu”. Ale nawet wtedy — ani jednego słowa „niemiecki”. Ani jednego przyznania: „to my jako naród stworzyliśmy ten system, to my powinniśmy czuwać nad pamięcią i zabezpieczyć każdy dokument, który po tamtych ludziach został”. Nie — w zamian otrzymaliśmy starannie wypolerowaną poprawkę, która ma odwrócić uwagę od faktu, że w pierwszym odruchu ambasador powiedział dokładnie to, co w głębi myśli wielu Niemców: to tylko „pamiątki”.

Dodatkową ironią jest to, że ten sam ambasador oskarża Polskę o to, że domagając się reparacji „pomaga Putinowi”. Tak brzmi nowa doktryna niemieckiej dyplomacji: ofiara ma siedzieć cicho, bo mówienie prawdy szkodzi „europejskiej jedności”. To jest szantaż moralny w najczystszej postaci, odwrócenie ról tak daleko idące, że aż groteskowe. Kto współpracował z Putinem przez lata? Kto budował z Rosją gazociągi za miliardy euro? Kto finansował rosyjski imperializm, karmiąc Kreml petrodolarami i euro z Nord Stream? Nie Polska. Nie Czechy. Nie kraje bałtyckie. To Berlin. A dziś Berlin śmie pouczać naród, który padł ofiarą dwóch totalitaryzmów, jak powinien mówić o swojej historii, żeby nie naruszać „stabilności europejskiej narracji”.

Wszystko to jest możliwe dlatego, że w Niemczech przeprowadzono tylko częściowe rozliczenie z przeszłością. Niepełne. Wygodne. Wyselekcjonowane. Wciąż istnieje tam luka, której nikt nie chce zapełnić: luka między historią a odpowiedzialnością. Między winą a skruchą. Między prawdą a polityką. Wystarczy spojrzeć w oficjalne biografie wielu niemieckich polityków, dyplomatów i ludzi wpływu — często kończą się one w okolicach 1945 roku, jakby wcześniej nie było domu rodzinnego, jakby nie istnieli rodzice, dziadkowie, jakby nie mieli oni żadnej historii. Tak jest i w przypadku ambasadora. Jego oficjalna biografia milczy o rodzinie. Milczy o przodkach. Milczy o latach 1933–1945. To cisza, która krzyczy.

Na tym polega rdzeń problemu: Niemcy chcą mówić światu, jak powinien wyglądać porządek moralny, ale nie chcą przyznać, że fundamenty ich współczesnego państwa wyrastają z historii, której ciężar nie został w pełni dźwignięty. A kiedy pojawia się sprawa taka jak „aukcja hańby”, maska spada. Wychodzi na jaw prawdziwy stosunek do ofiar, do pamięci, do własnego dziedzictwa. I żadne deklaracje o pojednaniu nie zmienią jednego: naród, który naprawdę przepracował swoją historię, nie pozwoliłby nigdy, by dokumenty i przedmioty ofiar obozów koncentracyjnych stały się towarem.

Dlatego trzeba mówić. Jeszcze głośniej, jeszcze mocniej, jeszcze wyraźniej. Bo milczenie w takiej sprawie jest współudziałem. Jeśli pozwolimy, by pamięć ofiar była redukowana do ceny na aukcji, jutro ktoś powie, że Polacy „mieli swoje obozy”, że zbrodnie się „rozmywają”, że „nie warto wracać do trudnych tematów”. A wtedy historia zostanie nie tylko zapomniana — zostanie na nowo napisana.

I właśnie dlatego ten wpis powstał. Bo pamięć nie jest towarem. Bo prawda nie jest pamiątką. Bo zbrodni nie można licytować. I bo nie wolno pozwolić, by ktokolwiek w Europie zapomniał, kto był ofiarą, a kto sprawcą.