Nie będziesz miał ziemi i będziesz szczęśliwy. Rolnik kontra system

W Polsce od lat dzieje się coś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak ciąg niespójnych epizodów: raz ktoś zabiera flagi kibicom na stadionie, raz ministerstwo rozmontowuje edukację, raz słyszymy o pomysłach ograniczenia lekcji religii, potem widzimy, że prawo zaczyna działać nie jako tarcza obywatela, ale jako instrument jego dyscyplinowania. A jednak, gdy poskładać te sceny w jedną linię, nagle wszystko zaczyna się układać w logiczny obraz – obraz celowego demontażu tego, co składa się na fundament polskiej tożsamości. Najpierw zabiera się symbole. Potem szkołę. Potem religię. Potem kulturę. A na końcu – gdy naród jest już zmęczony, podzielony, obezwładniony – idzie się po ziemię. Po tę ostatnią, najtwardszą, najbardziej realną część naszej wolności.

Właśnie o tym jest tekst Rafała Stefaniuka „Paraliżowanie rolnictwa”, który ukazał się w sobotnio-niedzielnym wydaniu „Naszego Dziennika”. Mocny, odważny, napisany z taką samą determinacją, z jaką red. Stefaniuk kibicuje Legii Warszawa – a kto zna klimat trybun, ten wie, że tam nie ma miękkiej gry, tam jest tylko szczerość, prawda i walka do końca. Pan Rafał Stefaniuk ostrzega wprost: szykuje się zamach na własność prywatną, i to nie byle jaki, bo przeprowadzany przy pomocy narzędzi, które wyglądają niewinnie, niemal technicznie: planów ogólnych, gminnych standardów urbanistycznych, współczynników gęstości zabudowy, rzekomego „ładu przestrzennego”.

To jest ta nowa twarz komunizmu – bez sierpa i młota, bez retoryki klasowej, ale z językiem „transformacji”, „zrównoważenia”, „procedur” i „urbanistycznych wizji”. Z twarzą uśmiechniętego urzędnika, który mówi: „To nie przeciwko państwu, to dla dobra wspólnego”. A jednak pod tą fasadą kryje się dokładnie ta sama idea, którą Klaus Schwab streścił w słowa: „Nie będziesz miał nic. I będziesz szczęśliwy.” I ta idea właśnie zaczyna przenikać polskie prawo – po cichu, bez debaty, bez realnej konsultacji, bez świadomości obywateli.

Nowe prawo nakazuje wszystkim gminom w Polsce opracować plany ogólne oraz gminne standardy urbanistyczne. Gdy słyszy to mieszkaniec miasta, wzrusza ramionami: „Co w tym złego? Porządek musi być.” Ale wieś to nie jest miasto. Rolnictwo to nie jest zarządzanie kwartałem zabudowy. Gospodarstwo to nie jest osiedle.

A jednak nowe przepisy każą traktować polską wieś jak przestrzeń projektowaną przy linijce – z wymogiem, by szkoła była do 3 km, by teren zielony miał 20 ha, by gęstość zabudowy odpowiadała urbanistycznym normom, które nie mają nic wspólnego ani z klimatem wsi, ani z rytmem upraw, ani z wielkością pól, ani z tradycyjnym „rozrzutem” gospodarstw. Kto nie wpisuje się w te modele, kto ma dom dalej, kto ma pola szersze, kto prowadzi gospodarstwo rozproszone – może zostać wycięty z planu rozwoju, uznany za „obszar, którego nie można zabudować”.

W normalnym języku oznacza to jedno: nie postawisz domu dla dzieci,
nie rozbudujesz obory,
nie dobudujesz stodoły,
nie przejmiesz po przodkach siedliska,
nie podzielisz działki.

Bo plan powie: „nie można”.

A plan jest silniejszy niż zdrowy rozsądek, silniejszy niż tradycja, silniejszy niż trzy pokolenia, które żyły na tej ziemi. Silniejszy nawet niż logika funkcjonowania gospodarstwa.

To jest właśnie ta przemoc planistyczna, przed którą ostrzega Stefaniuk. Mechanizm, w którym władza nie powie ci wprost: „chcemy twoją ziemię”. Powie: „Nie możesz jej używać tak, jak chcesz. Ale formalnie nadal jest twoja”. To jest nowoczesna metoda przejęcia własności – nie przez wywłaszczenie, ale przez odebranie prawa do decydowania.

Redaktor Stefaniuk podkreśla też inny problem – sposób, w jaki władza komunikuje tak poważne zmiany. Konsultacje odbywają się najczęściej latem, w czasie największych prac polowych. Ogłoszenia publikowane są w BIP-ach, które rolnik odwiedza z taką samą częstotliwością, z jaką turysta odwiedza archiwum sejmowe. W praktyce rolnicy dowiadują się o planach wtedy, gdy jest już za późno, gdy linie na mapie są narysowane, gdy radni mają nad nimi głosować.

To jest demokracja w wersji minimalistycznej – taka, która spełnia wymogi ustawy, ale kompletnie nie spełnia wymogu uczciwości. Decyzje zapadają poza świadomością tych, których dotyczą najbardziej.

W efekcie – jak mówił jeden z bohaterów artykułu – rolnicy są zmuszani do panicznego składania wniosków o pozwolenia na budowę „na zapas”, z obawy, że gdy plan wejdzie w życie, wszystko zostanie zablokowane. Rolnik zamiast planować pracę na lata, żyje w poczuciu, że jutro może stracić prawo do decydowania o tym, co stanie na jego własnej ziemi.

Najbardziej przerażający jest jednak aspekt dziedziczenia. Bo polska wieś od pokoleń funkcjonuje w rytmie rodzinnego przekazywania ziemi. Tam dom dla dzieci nie jest „inwestycją” – jest naturalnym etapem życia. Gospodarstwo nie jest „nieruchomością”, ale pamięcią, korzeniem, ciągłością.

I dlatego najważniejsze zdanie, jakie pada w całym artykule, jest jednocześnie najbardziej prawdziwe:

„Ziemia to coś więcej niż grunt. To symbol niezależności, dziedzictwo, korzenie.
Odbierając możliwość dysponowania własną ziemią, odbiera się część tożsamości.”

Nie chodzi o działkę.
Nie chodzi o mapę.
Nie chodzi o kwadratowy metr.

Chodzi o człowieka, który wie, że ziemia, po której chodzi, była miejscem pracy jego dziadka i miejscem modlitwy jego babci. Że to jest pas, którego nie wolno przerwać, bo wtedy ginie coś w człowieku.

To właśnie uderzenie w tę pamięć, w to dziedzictwo, w tę ciągłość, czyni ten zamach na własność prywatną tak dramatycznie groźnym. Bo gdy rolnik nie może przekazać ziemi dziecku, to ta ziemia przestaje być ziemią – staje się towarem. A gdy ziemia staje się towarem, natychmiast znajdują się wielcy gracze: deweloperzy, fundusze inwestycyjne, zagraniczne grupy i koncerny, które kupią wszystko, co zostało osłabione, niepewne, bez możliwości zabudowy.

Gdy polski rolnik zostanie wyciśnięty z prawa do własnej ziemi, wejdą ci, którzy od dawna czyhają na te grunty.

Ten tekst, ta analiza, ta rzeczywistość – to wszystko składa się na jedną konkluzję: ktoś naprawdę idzie po polską ziemię. I robi to cicho, proceduralnie, technicznie, tak by nikt nie powiedział: „To wywłaszczenie”. Ale efekt może być identyczny.

Najpierw zabrano nam symbole narodowe, tak że kibic z biało-czerwoną stał się podejrzanym.
Potem zabrano nam edukację narodową, zamieniając szkołę w projekt kompetencyjny.
Potem zabrano nam religię z centrum życia społecznego, próbując spychać ją na margines.
Potem zabrano nam prawo jako narzędzie ochrony.
A teraz – próbują zabrać nam ziemię.

To jest ciąg logiczny.
To jest strategia.
To jest proces.

A kto nie widzi tego procesu, ten jutro obudzi się na polu, które nie będzie już jego.

Dziś walka o polską wolność nie toczy się w wielkich studiach telewizyjnych ani na konferencjach. Toczy się w gminnych biuletynach, w mapach, w paragrafach, w planach ogólnych. Toczy się tam, gdzie nikt nie zagląda – a powinien. Bo jeżeli pozwolimy, by ktoś odebrał rolnikom możliwość decydowania o własnej ziemi, to pozwolimy, by ktoś odebrał nam wszystkim możliwość decydowania o przyszłości naszego narodu.

A na to zgodzić się nie wolno.

Nie teraz.
Nie nigdy.