W historii, która chętnie przedstawia swoje własne przemiany jako „postęp” i „modernizację”, jest niewiele rzeczy tak upartych i tak powracających, jak cywilizacyjna walka o duszę człowieka. Możemy zmieniać język debaty, technologie, programy szkolne i nazwy ministerstw edukacji, ale sedno pozostaje niezmienne: chodzi o to, kto ukształtuje człowieka i do czego go ukształtuje. Za każdym razem, gdy świat próbuje udawać, że dyskutuje o metodach nauczania, tak naprawdę dokonuje się przesunięcie znacznie głębsze — przesunięcie w pojmowaniu człowieka. To, co rozgrywa się pod pozorem troski o rozwój, bezpieczeństwo, nowoczesność, równość czy dobrostan, jest w istocie bitwą o to, kim człowiek ma być.
Prawdziwe napięcie nie pojawia się na konferencjach prasowych ministrów, nie w komisjach sejmowych, nie w głośnych kampaniach reformatorskich. Prawdziwe napięcie rozgrywa się w miejscu najbardziej zwyczajnym i najbardziej świętym: w przestrzeni wychowania. W miejscu, gdzie człowiek uczy się samego siebie. W klasie szkolnej, przy stole w domu, w rozmowie, w spojrzeniu, w pierwszym doświadczeniu dobra, zła, piękna i wstydu. To właśnie tam, od przeszło stu lat, dokonuje się proces podmieniania pojęć. Nie spektakularnie. Nie rewolucyjnie. W ciszy.
Nie jest przypadkiem, że papież Pius XI poświęcił temu tematowi encyklikę Divini illius Magistri (1929). To nie jest dokument, który można traktować jako archiwalny. To nie jest relikt. To nie jest tekst z czasów minionych. To jest tekst proroczy. Kto czyta go dzisiaj, bez lęku, bez odruchu obronnego człowieka żyjącego w epoce psychologicznej mgły i pedagogicznych sloganów, odnosi wrażenie, że został napisany wczoraj. Że autor patrzył na nasze szkoły, nasze dzieci, nasze dylematy, nasze kryzysy tożsamości. Że widział, co przyjdzie — zanim przyszło.
Pius XI nie pyta: czego mają uczyć szkoły. Nie pyta, jakie podręczniki są lepsze. Nie pyta, czy nauczać metodą tradycyjną, czy progresywną. On pyta kto ma prawo wychowywać człowieka i do czego człowiek ma zostać wychowany. To jedno pytanie rozstrzyga wszystko. Jeśli celem wychowania jest zbawienie, to wychowanie wymaga moralnego wysiłku, formacji sumienia, nauki panowania nad sobą, zdolności do miłości, ofiary, czystości i prawdy. Jeśli celem wychowania jest przystosowanie, to dziecko staje się projektem, obiektem, surowcem, który państwo i kultura mogą kształtować dowolnie.
To właśnie tutaj dochodzimy do miejsca, które papież nazwał najbardziej niebezpiecznym naturalizmem — przekonaniem, że człowieka można uformować wyłącznie środkami naturalnymi, że wystarczy wiedza, informacja, świadomość, proces, by uzyskać dojrzałość moralną. To przekonanie jest dzisiaj fundamentem tzw. „edukacji seksualnej”.
Nie jest przypadkiem, że współczesny świat otacza tę tematykę językiem, który ma być miękki, gładki, neutralny. Mówi się o „profilaktyce”, o „świadomości ciała”, o „dojrzałości emocjonalnej”, o „zdrowiu seksualnym”. Każde z tych słów ma odwrócić uwagę od faktu, że chodzi o ingerencję w samą strukturę serca — w to, co decyduje o tym, czy człowiek będzie zdolny kochać, czy będzie zdolny się oddać, czy będzie zdolny panować nad sobą, czy będzie żył jak ktoś, kto ulega popędom, zamiast je porządkować.
Pius XI mówi to otwarcie, bez cenzury, bez kompromisu, z realizmem wywiedzionym z dwóch tysięcy lat doświadczenia Kościoła:
„Najbardziej wszakże niebezpiecznym jest ów naturalizm, który w naszych czasach przenika dziedzinę wychowania w materii najbardziej delikatnej, jaką jest czystość obyczajów. Bardzo rozpowszechniony jest błąd tych, którzy […] uprawiają tzw. seksualne wychowanie, fałszywie sądząc, że będą mogli ustrzec młodzież przed niebezpieczeństwami zmysłów za pomocą czysto naturalnych środków.”
To zdanie powinno być wypisane na drzwiach każdej szkoły, każdych zajęć dotyczących „edukacji prozdrowotnej”, każdego programu „profilaktycznego”. Papież nie mówi tego z konserwatywnego oburzenia. Mówi to z antropologii. Z wiedzy o naturze ludzkiej. Człowiek nie upada dlatego, że nie wie. Człowiek upada dlatego, że jego wola jest słaba i niepodtrzymywana łaską.
Dlatego szczegółowe „uświadamianie” nie chroni. Ono roznieca ogień. Dziecko nie potrzebuje informacji o mechanice ciała. Dziecko potrzebuje łaski panowania nad sobą. Czystość to nie „brak aktywności”. To moc. To siła. To integralność serca.
W tym świetle wychowanie seksualne nie jest ochroną. Jest rozbrojeniem. Nie wzmacnia. Odsłania. Nie uszlachetnia. Obniża próg wrażliwości. I tu dochodzimy do drugiego kluczowego filaru encykliki: rodzina.
Rodzina otrzymuje prawo wychowywania bezpośrednio od Boga.
To prawo wyprzedza państwo.
To prawo wyprzedza system.
To prawo wyprzedza szkołę.
Nie jest możliwe odebranie go legalnie, moralnie ani metafizycznie.
Dlatego każda próba „nowoczesnej edukacji”, która zakłada, że państwo staje się „drugim rodzicem”, jest kontynuacją projektu rewolucji 1917 roku. Najpierw rozbij rodzinę. Potem przejmij wychowanie. Potem przedefiniuj człowieka. Potem przedefiniuj wolność. A na końcu — przedefiniuj Boga.
To nie jest teoria. To jest plan wykonany już raz w historii — i powracający dziś w wersji psychologiczno-medialnej, znacznie subtelniejszej, przez co skuteczniejszej.
Jeżeli nie wrócimy do rozumienia wychowania jako kształtowania duszy, a nie tylko umysłu, utracimy to, co czyni człowieka zdolnym do miłości, wolności, ofiary, piękna i prawdy. Utracimy człowieka zdolnego rozpoznać dobro. A naród, który utraci człowieka zdolnego rozpoznać dobro — nie ma już czego bronić.
Pius XI mówi to zdaniem, które powinno kończyć każdy wykład pedagogiczny, każdy program edukacyjny, każdy debatowany „standard”:
„Oddać wychowanie jest zgubić człowieka.”
Nie tylko dziecko.
Nie tylko rodzinę.
Nie tylko wiarę.
Ale całą cywilizację.
I dlatego czas się obudzić.