Kiedy dzwony milkną, a muezin śpiewa

Po wydarzeniach z 11 września 2001 roku świat utracił resztki złudzeń co do tego, że historia się skończyła, a człowiek wkroczył w epokę wiecznego pokoju. Obrazy zawalających się wież World Trade Center stały się symbolem końca pewności Zachodu, a jednocześnie początkiem nowej ery globalnych napięć. W świecie muzułmańskim odżyła idea dżihadu – już nie tylko w wymiarze militarnym, ale przede wszystkim duchowym i kulturowym. Wraz z tym procesem islam zaczął intensywnie przenikać do przestrzeni publicznej Europy, do jej języka, jej kultury, a z czasem – także do jej instytucji. Jak zauważył Joseph Ratzinger, to odrodzenie islamu wiąże się nie tyle z bogactwem krajów muzułmańskich, ile z przekonaniem, że religia ta może stać się duchowym fundamentem cywilizacji, podczas gdy stara Europa utraciła swoją duszę.

Ekspansja islamu w Europie nie jest więc przypadkowym skutkiem globalizacji. To świadomy proces, w którym religia, kultura i demografia łączą się w jedną strategię cywilizacyjnego wzrostu. Muzułmanie żyjący w Europie doskonale rozumieją, że przyszłość kontynentu zależy od liczby urodzonych dzieci, nie od liczby uchwał parlamentarnych. To w rodzinach rodzi się cywilizacja – i to tam decyduje się o jej przetrwaniu. Europa natomiast przeżywa kryzys demograficzny, który jest w gruncie rzeczy kryzysem wiary w sens życia. Sto lat temu Europejczycy stanowili 15 procent światowej populacji, a dziś ta liczba spadła dramatycznie. W 2050 roku ma być trzykrotnie mniejsza, a żaden z krajów Unii Europejskiej nie osiągnie poziomu dzietności zapewniającego zastępowalność pokoleń. Kontynent, który niegdyś tętnił życiem, dziś obumiera w duchowym znużeniu.

Franciszek w swoim wystąpieniu w Parlamencie Europejskim ujął to jednym zdaniem: „Europa przypomina babcię – zmęczoną, bezpłodną i niezdolną do życia.” W kontraście do tej starzejącej się cywilizacji islam rośnie w siłę. W największych miastach Europy muzułmanie stanowią już od 15 do 25 procent ludności. W Amsterdamie, Brukseli, Marsylii czy Rotterdamie nazwisko Mohamed jest jednym z najczęściej nadawanych imion nowo narodzonym chłopcom. Symbolicznie – Europa, która przestała rodzić dzieci, rodzi dziś imiona obce swoim korzeniom. W miastach, które niegdyś stanowiły o sile chrześcijańskiej cywilizacji, wznoszą się minarety, a w wielu dzielnicach już nie dzwony, lecz wezwanie muezina wyznacza rytm dnia.

To nie jest naturalny proces. W 2006 roku Muammar al-Kaddafi powiedział wprost: „Allah udzieli wielkiego zwycięstwa islamowi w Europie. Bez mieczy, bez karabinów, bez podbojów. Pięćdziesiąt milionów muzułmanów przekształci ją w muzułmański kontynent w ciągu kilku dziesięcioleci.” Dziś, niemal dwie dekady później, jego słowa brzmią jak plan realizowany krok po kroku – plan, który wpisuje się w szeroki kontekst globalnych przemian i ideologicznych przewartościowań.

Na naszych oczach Europa stała się areną wojen kulturowych, które przybrały nową, zawoalowaną formę. Z jednej strony politycy Unii Europejskiej promują ideę „różnorodności i inkluzywności”, z drugiej – wymuszają relokację migrantów wbrew sprzeciwowi społeczeństw narodowych. Nie jest to już kwestia solidarności czy pomocy humanitarnej. To systemowe przenoszenie ludności – mechanizm zmiany tożsamości kontynentu w imię poprawności politycznej. Widzimy to w przymusowych kwotach relokacyjnych, w próbach karania państw, które nie zgadzają się na przyjmowanie migrantów, w medialnej narracji, w której każdy sprzeciw wobec tych działań nazywany jest „ksenofobią”. Kto pyta o granice i bezpieczeństwo, ten jest „populistą”. Kto broni tradycji, ten „nienawidzi”. To właśnie w tym kłamstwie kryje się nowa forma kolonizacji Europy – kolonizacji świadomości.

Poprawność polityczna stała się narzędziem cenzury. Nie wolno mówić o problemach integracji, o przestępczości wśród migrantów, o islamizacji przestrzeni publicznej. Nie wolno nawet wspomnieć o tym, że w wielu miastach Europy Zachodniej policja traci kontrolę nad całymi dzielnicami. Te fakty zamiata się pod dywan, bo burzą wizerunek „nowoczesnej Europy otwartości”. Tymczasem rzeczywistość skrzeczy. Widzimy, jak kraje, które otworzyły swoje granice w imię humanitaryzmu, dziś borykają się z przemocą, z radykalizacją, z utratą spójności społecznej. Widzimy, jak imigracja – zamiast wzbogacać – staje się narzędziem ideologicznej przebudowy kontynentu.

Na to wszystko nakłada się duchowa pustka. Europa utraciła poczucie celu. Feliks Koneczny pisał, że „każda cywilizacja dąży do ekspansji; gdy dwie się spotkają – muszą ze sobą walczyć”. Europa nie chce walczyć, bo nie ma już w co wierzyć. Zamiast odwagi i wiary – ma poczucie winy. Zamiast prawdy – kompromis. Zamiast cywilizacji – politykę. I właśnie w tę pustkę wkracza islam, niosąc ze sobą pewność, której Zachód już nie zna. Koneczny ostrzegał też, że w konfrontacji dwóch cywilizacji zwycięża ta bardziej prymitywna, lecz silniejsza duchem. Nie dlatego, że ma więcej siły fizycznej, ale dlatego, że ma więcej wiary w sens swojego istnienia.

Polityka multikulturalizmu, która miała być projektem pokoju, okazała się złudzeniem. Angela Merkel przyznała to wprost – „multikulti poniosło kompletną klęskę”. Jej współpracownik Horst Seehofer dodał bez ogródek: „imigranci z krajów arabskich i Turcji nie chcą się integrować”. Ale mimo tych doświadczeń europejskie elity wciąż brną w tę samą ideologiczną ślepą uliczkę. Wciąż wierzą, że da się połączyć cywilizacje, które opierają się na wzajemnie wykluczających aksjologiach. Nie da się. Można je tylko pomieszać – a to zawsze kończy się katastrofą.

Dziś do tej katastrofy prowadzi nie tylko migracja, ale także ideologiczne rozbrojenie Europy. Politycy odwracają wzrok od chrześcijańskiego dziedzictwa, które zbudowało kontynent. W imię laickiej poprawności z przestrzeni publicznej usuwa się krzyże, ogranicza swobodę wypowiedzi, deprecjonuje Kościół. W imię równości niszczy się różnice, w imię wolności – odbiera się prawo do sprzeciwu. Europa, która kiedyś niosła światu światło Ewangelii, dziś wstydzi się własnych korzeni. Zamiast głosić prawdę, milczy, by nikogo nie urazić. I właśnie dlatego przestaje być sobą.

Feliks Koneczny pisał, że cywilizacje nie umierają ze starości, lecz wtedy, gdy zatrują się pomieszaniem wartości. Europa dziś żyje w stanie tego zatrucia. W imię „dialogu międzykulturowego” oddaje pole tym, którzy nie przychodzą, by dialogować, lecz by dominować. W imię „tolerancji” rezygnuje z prawdy. W imię „humanitaryzmu” godzi się na to, by jej tożsamość została rozpuszczona w ideologicznym eksperymencie. To nie jest ewolucja – to samobójstwo cywilizacji, która przestała wierzyć w siebie.

Czy z tego można się podnieść? Tak – ale tylko wtedy, gdy Europa na nowo odnajdzie swoją duszę. Bo cywilizacje nie giną od ciosów z zewnątrz. Giną wtedy, gdy przestają wierzyć, że mają sens. Dziś ten sens trzeba odzyskać. Nie w Brukseli, nie w parlamencie, nie w telewizyjnych debatach, ale w sercach ludzi, którzy wciąż pamiętają, kim jesteśmy. Jeśli tego nie zrobimy, przyszłość kontynentu zostanie napisana nie w Rzymie czy Paryżu, lecz w Rijadzie i Ankarze. I wtedy ostatni Europejczyk, który zgaśnie światło w katedrze, będzie musiał przyznać, że Feliks Koneczny miał rację – „cywilizacje nie umierają ze starości. Umierają, gdy zatracą swoje dusze”.